16 kwietnia 2014

16 kwietnia 2014 - pierwszy start

Mam za sobą pierwszy start w zawodach. Rozpocząłem od 10km. Sam nie wiedziałem jak to będzie wyglądać, czego mogę oczekiwać po sobie. Miałem trzy cele – przede wszystkim przebiec, uzyskać czas około godziny dziesięciu minut i nie być ostatnim. Pierwsze dwa cele zależały wyłącznie ode mnie, ostatni już niestety nie. Wcześniej już mi się zdarzało biegać po 10 jak i po 13km, więc musiałaby się wydarzyć katastrofa aby się nie udało. Zazwyczaj jak biegałem dłuższe dystanse to było to tempo około 7 minut na kilometr. Powinno więc być w porządku.

Nadszedł dzień startowy, na szczęście nie padało. Odebrałem swój pierwszy numer startowy, pierwszą koszulkę no i zacząłem się coraz bardziej stresować. W otoczeniu sami iron-mani i ja – cichy grubasek. Jest! Wypatrzyłem kilka osób w wieku 60+, więc może chociaż ktoś będzie biegł moim tempem.

Start, ważne żeby nie dać się ponieść tłumowi. Nie dałem się ponieść – jestem ostatni! Za mną już tylko karetka. Niebezpiecznie zaczynają oddalać się ode mnie seniorzy, ludzie z psami i wózkami. Trudno, jakoś to będę musiał przełknąć.

Z biegiem czasu i z kolejnymi kilometrami stawka bardzo się rozciągnęła i zacząłem zbliżać się do moich seniorów. Widać przesadzili z początkiem.

Na 5km jestem 344 (na 358 startujących). Czuję się nieźle więc postanawiam trochę przyspieszyć z nadzieją, że nie padnę 100m przed metą twarzą w bruk. Ku mojemu zdziwieniu doganiam coraz to więcej osób. W oddali widzę, że kilka osób nie daje rady i zamiast biegać coraz częściej zaczyna iść. Jeszcze 1.5km, pomimo że pod górkę jeszcze trochę przyspieszam, kolejne osoby wyprzedzone. Pół kilometra. No to już trzeba dać pełen gaz. I jest on – emeryt, który tak mi uciekł na początku. Złapię go, wyprzedzę – niech wie! 30m przed metą rzeczywiście dziadek zostaje w tyle, a ja dumny przekraczam linię mety.

Czas 1.05.56s. Bardzo dobrze. Uważałem, że godzina pięć, to będzie maks na który mnie stać, ale na 80% się nie uda. Udało się. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu. Ostatecznie zająłem 337 miejsce na 358 startujących zostawiając za sobą tylko ludzi z rocznika 1950 plus parę kobiet, które patrząc po figurze dopiero zaczynają biegać. Zwycięzca przebiegł w 32 minuty.

Jak było? Zaskakująco dobrze. Wciągająco. Uzależniająco. Można się od tego uzależnić. Od adrenaliny, chwili startu i finiszu. Od mety, medalu i gratulacji. I wreszcie od satysfakcji, że jest się lepszym od kogoś innego. Co z tego, że to na razie ludzie, którzy żyją na tym świecie przynajmniej jeszcze raz tak długo jak ja. I tak się cieszę. I podziwiam ich za taką formę. Niesamowite. A jednocześnie nauczka i lekcja jak bardzo samemu jest się zaniedbanym.

Czy mogłem szybciej? Mogłem. Pewnie z minutę, dwie. Może trzy. Ale nie wiedziałem jak to będzie. Teraz już wiem, więc następnym razem musi być lepiej. Najchętniej już jutro bym wystartował w kolejnym biegu, ale trzeba podejść do tematu trochę bardziej racjonalnie. Także… kolejny start za dwa tygodnie. Wciąga. Jak cholera.


A gdzieś tam przy okazji i inny cel realizuję. Chudnę. I się cieszę. Dzisiaj waga po raz pierwszy od baaaardzo dawna pokazała 81kg. Pomyśleć, że jeszcze przed chwilą było 88kg. Miło.


Zdjęcia ze strony eoborniki.pl

20 marca 2014

20 marca 2014 - po miesiącu

W związku z rozpoczęciem biegania i ogólnie rzecz mówiąc – większego dbania o siebie - zaopatrzyłem się w kilka rzeczy. Prawdę miał Huxley mówiąc, że żaden nowy sport nie przetrwa w nowych czasach jeśli nie trzeba do jego uprawiania kupić mnóstwa drogich i idiotycznych rzeczy. Nawet tak prosta czynność jak bieganie – coś co robimy od powstania humanoidów – wymaga całej otoczki sprzętowej. No bo jak biegać bez butów za 500zł, wszelakich oddychająco-grzejąco-wszystko-robiących koszulek / spodni / rajstop / rękawiczek / czapek i bóg jeden wie czego jeszcze? Nie da się. Wszystkie te pisma, strony internetowe, media po prostu, mówią nam, że bez tego to tylko kontuzja, gangrena, dżuma, śmierć w konwulsjach i rak jąder.

Więc i ja uległem i nabyłem. Buty, koszulka, spodnie i wszystko po 50zł – in your face konsumpcjonizmie!

Ale to mi nie wystarczyło, wpadłem w wir must-have zakupowych. Jako umysł ścisły muszę mieć wszystko udokumentowane i wyliczone, więc naturalnym kolejnym krokiem był zakup wszystko-mierzącej wagi. Tak, wiem – pomiary o kant wszystkiego można rozbić, nie istotne, liczy się tendencja, więc nawet jeśli mój wynik będzie przekłamany o 20%, to liczę na to, że zawsze to przekłamanie będzie dokładnie tyle wynosić i pewną tendencję z tego uda się wyczytać (złudne nadzieje, że logika rządzi obecnie czymkolwiek).

Zaopatrzony w tony sprzętu rozpocząłem trening jak i mierzenie. I dzisiaj jest ten dzień. TEN. Dzisiaj nastąpił cotygodniowy (pomiary trwają już od 4 tygodni) pomiar mojego niezadowolenia z wyników.

Rozpoczynałem z wynikiem: 87kg, 18.1% tłuszczu, 42.8% mięśni, obwodem pasa 99cm, obwodem uda 60cm.

Po miesiącu: 84.1kg, 17.2% tłuszczu, 43.2% mięśni, obwód pasa: 90cm, obwód uda 59cm.

Jak na miesiąc to nie jest to oszołamiający wynik, ale grunt, że wskaźniki podążają w prawidłową stronę. Dziwi mnie mały spadek obwodu uda, są na to dwa wytłumaczenia:
1. Rozrost mięśnia na udzie jest tak szybki, że nie zauważyłem momentu straty tłuszczu (tiaaaaa… jasne)
2. Pomiar jest bardzo niedokładny – chyba musiałbym wytatuować sobie na nodze miejsce, w którym powinienem mierzyć, bo mam wrażenie, że zawsze mierzę inne miejsce.


Postęp jest, byle nie stracić zapału. To teraz czas na basen.

17 marca 2014

17 marca 2014 - słów parę o bieganiu

Bieganie, coś czego nienawidziłem, zarzekałem się – nigdy, przenigdy, zgiń, przepadnij. Bo nadmiernie męczące, bo brak tchu, bo pocisz się i zapewne za chwilę będziesz chory, bo jest po prostu – głupie (czy nawet – gupie). I w swoim postanowieniu – nie będę nigdy biegał – trwałem przez lat sporo, bo przeszło 20. Aż tu nagle zbliżam się nieuchronnie do 30stki i masz – biegam. I w tym momencie właściwie można skończyć – nie wpis – wszystko, wyłączyć telewizor, zaciągnąć kurtynę i tyle. Tyle warte są moje słowa, założenia i postanowienia.

Ale to pokazuje mi jedno – człowiekowi zawsze (w każdym momencie swojego życia) wydaje się, że właśnie w tym momencie jest najmądrzejszy i jego sądy są te jedyne i sprawiedliwe (nie mówię tutaj o wiedzy, bo to oczywiste, że nabywamy jej z wiekiem). Nie. Mądrzejemy z wiekiem, a przynajmniej zmieniamy poglądy, na bardzo wiele rzeczy, jak nie na wszystko.

Ale nie o tym, o bieganiu będzie.

Bieganie… tak jak kiedyś śmiałem się z kijkowców, tak z biegaczy… - hmm raczej traktowałem ich w kategorii – och, biegam, bo to teraz takie modne, będę błyszczeć w towarzystwie, no a już na pewno na facebooku poprzez wpisy – idę biegać. Powiedzmy sobie szczerze – co może być fajnego w zakładaniu pedalskich rajstop, pstrokatych butków i robieniu pętelek wokół osiedla / wsi / miasta? No nic przecież. Idiotyzm. I człowiek jeszcze po tym zmęczony. Głupki…

Jednak coś się we mnie zmieniło. Właściwie to już w zeszłym roku podczas mojego spaceru wzdłuż morza. Zobaczyłem, że aktywność fizyczna może być fajna. Mało tego – przyczynia się do lepszego samopoczucia jak i lepszej sylwetki (co w przypadku grubaska jak ja nie jest bez znaczenia). Ale po powrocie twardo stałem na stanowisku – bieganie jest do bani. I tak chodziłem z tymi kijkami i chodziłem, ale zaczęło mi się to nudzić. Bo za dużo czasu, bo trasy nie takie, bo efekty już nie tak widoczne jak podczas codziennych 30km spacerów. Potrzebowałem nowego bodźca. No i jeszcze wkurzałem się na endomondo, że dla chodzików nie oferuje żadnych ‘fajnych ficzerów’, a dla biegaczy, to ich po prostu wysyp. Od zwykłego mierzenia czasu, przez ‘coopery’, a kończąc na wkurzających wskaźnikach, z których wynika, że jest się największą pierdołą wśród znajomych, bo mają oni wszystkie wyniki lepsze o jakiś milion lat świetlnych. Postanowiłem – pokażę im wszystkim, jak zobaczą mój wynik Coopera na swoich tablicach, to z zazdrości spalą więcej kalorii niż po maratonie.

Tak też zrobiłem, przeprowadziłem wszystkie możliwe testy jakie endomondo oferowało (albo o których istnieniu wiem), po powrocie do domu przekonany o swoich wyśmienitych rezultatach zacząłem je analizować. Hmmm… cóż. Powiedzieć, że dżdżownica przemiesza się ode mnie szybciej, to nie powiedzieć nic. Ogólnie – wyszło trochę gorzej niż myślałem.

Pomimo fatalnych wyników i krzyczenia wszystkich statystyk, że jestem kondycyjnie na poziomie Stephen’a Hawking’a, pokazały mi one jeszcze coś – jestem w stanie przemieszczać się imitując ruchy biegowe przez blisko 2 km, a to już coś.

Więc się zawziąłem, przeczytałem jakieś 300 stron o bieganiu, o planach treningowych i zacząłem szukać celu. Jako, że chcę jeszcze parę lat pożyć, to maraton odpadał, ale że trzeba stawiać sobie cele ambitne – postawiłem na półmaraton. Pod koniec maja. Cel – nie dobiec ostatnim (tak, tak – ambitnie jak cholera).

Obecnie rozpocząłem 4 tydzień treningów biegowych, ‘przebiegłem’ (na razie to bieganie jest w bardzo dużym cudzysłowie) dzisiaj 10 km. I jestem z siebie cholernie zadowolony.


Więc – mam marzenie – przebiec półmaraton. Zaczynamy!


4 listopada 2013

Pieszo przez Bałtyk: 19 lipca, dzień szesnasty: Hel – Gdańsk – Poznań

Został już tylko powrót. Jestem w miejscu, o którym marzyłem od dobrych kilku lat. Na symbolicznym końcu Polski, po przejściu całej jej brzegiem morskim. Cieszę się chociaż pogoda dość niemiło się ze mną obchodzi. Ulewa straszna. Ruszam więc spiesznie w jakieś zadaszone miejsce.

Trafiam do portu i zamawiam, po raz pierwszy podczas wyprawy, danie rybne – zupę. Źle się czuję w tym miejscu – jest kelner, karta. Nie pasuje mi. Przyzwyczaiłem się do miejsc gdzie przysłowiowa pani Zosia nalewa zupę starą chochlą przy okazji trochę ją rozlewając. Chcę płacić od razu składając zamówienie (i do tego przy barze – patrzą na jak na dziwaka), nie można. Trudno.

Mija sporo czasu, siedzę i myślę. O sobie, o tym co robiłem i co będę robić dalej. Jestem zadowolony ale jednocześnie trochę samotny. Bo idea, pomysł wyparował. Znalazł się na liście – ‘zrobione’. Właściwie nie wiem co mam robić. Ostatnie dwa tygodnie były bardzo proste – iść na wschód. Teraz pomału wszystkie inne rzeczy wracają mi do głowy. Obowiązki, zobowiązania i problemy. Jakże inne od problemu braku plastrów czy też zbyt grząskiego piasku. Wiem, że muszę swoje życie zmienić. Po prostu.

Moje przemyślenia zostają przerwane końcem deszczu i pojedynczymi promieniami słońca. Idę więc odwiedzić ostatnią latarnię, pochodzić po mieście i poszukać transportu do domu.

Niestety pogoda znów staje się deszczowa więc spacery trafiają do śmietnika. Wszystko tego dnia jest takie deszczowe i szare. Być może po prostu smutek, że nie można iść dalej?

Postanawiam zaszaleć i jeszcze zaserwować sobie ostatnią atrakcję przed powrotem (a atrakcji Hel oferuje co niemiara). Są panowie od wycieczek milion konnymi motorówkami, są trochę zakurzeni i już mniej atrakcyjni od przejażdżek na bananach. Są w końcu rybacy ze swoimi wycieczkami ‘po rybkę’ jak również Ci, którzy tylko wypływają wycieczkowo w morze. Ja decyduję się na podróż z Helu do Gdańska tramwajem wodnym. Chcę jeszcze nacieszyć oczy morzem i wybrzeżem przed wejściem do pociągu.

Do ‘odjazdu’ pozostało jeszcze 1.5h. Z powodu pogody ale też ze zmęczenia po trudach całej wędrówki postanawiam udać się na miejsce odjazdu i spokojnie poczekać patrząc w morze. Niestety – sam tramwaj wypływa z samego końca portu, nie ma tam żadnego zadaszenia, a deszcz postanowił pokazać co potrafi. Leje (naprawdę leje, aniołki chyba urządzają sobie lany poniedziałek i opróżniają wszystkie anielskie wiaderka). Czuję się jakby mi ktoś cały czas wylewał na głowę wiadro z wodą. A schować się nie ma gdzie. Trudno. Dzisiaj mi już to nie przeszkadza, bo wiem, że wieczorem będę w domu i spokojnie będę mógł się suszyć.

W końcu tramwaj postanawia otworzyć swoje drzwi (dlaczego nie zrobił tego wcześniej żeby ludzie nie mokli? Na pewno jest na to jakiś stosowny przepis), przebieram się w pozostałe suche rzeczy (czyli de facto zmieniam tylko koszulkę, bo innych rzeczy na zmianę nie mam) i oglądam zatokę od strony morza.

Cała podróż trwa 2 godziny z czego pierwsza godzina kończy się dopłynięciem do Gdańska, a druga przepłynięciem przez port. Niesamowicie wielki port. Nie spodziewałem się. Trudno mi sobie wyobrazić największe porty świata, skoro przez ten nasz skromny, jak na światowe warunki, gdański płynie się godzinę. Wrażenie również robią statki, które tam cumują. Widzisz pierwszy – łał, ale wielki, po czym dopływasz do kolejnego – 4 razy większego i tak z 5, 6 razy. Ostatni – największy statek był monstrualnych rozmiarów, a to pewnie i tak nic specjalnego w skali świata i największych tankowców / kontenerowców.

Deszcz powraca wraz z moim opuszczeniem statku. Mam chyba dzisiaj pecha do pogody. Szukam dworca. Sytuacja analogiczna do Kołobrzegu – dworzec to widać również w Gdańsku mało istotna lokalizacja i nie trzeba informować o jej położeniu na drogowskazach. Ostatecznie trafiam na dworzec 40 minut przed odjazdem pociągu. Kolejka do kas - jak na moje oko – 42minuty stania. Ależ słodko wrócić do zabieganego świata. Od razu wpada się w ciąg – zegarek – bieganie – pośpiech – stres – agresja. Moje obliczenia okazały się błędne – wyrobiłem się w 37minut. Trzy minuty zapasu, hola, hola – to jeszcze trzeba iść coś zjeść. Czynna jedna budka. Od razu dostępne są kanapki – 14zł jedna. To ja jednak się jeszcze przegłodzę.

Jestem na peronie, słucham zapowiedzi (słucham ich już prawie godzinę bo również podczas stania w kolejce). Naprawdę nie mogę się nadziwić tej, chyba jednak Polskiej, manierze na dworcach. No ni cholery nie można niczego zrozumieć. Nic, ani ‘Poznań’, ani ‘pociąg’, ani ‘wjedzie’. Nic. Kompletnie. Bełkot. Czy jedynym kryterium do wyboru ‘głosów’ na dworcach jest ilość wad wymowy? Pani ‘głos’ z Gdańska ma chyba z kilka certyfikatów.

W końcu udaje się odnaleźć odpowiedni peron, pociąg, ba – nawet miejsce w wagonie. Wracam.


4h, które minęły jak 10 minut.  Dużo myślenia, dużo deklaracji. W końcu widzę znajome zabudowania – Poznań. Koniec drogi. Było fajnie.

Ostatnia z latarń, chyba z najbardziej burzliwą historią - dosłownie

Gdański, niezrozumiały dworzec

27 września 2013

Pieszo przez Bałtyk: 19 lipca, dzień szesnasty: (przed) Hel - Hel (7km)

Noc, jak każda z tych spędzonych pod namiotem, minęła dość ciężko. Kiedy kładłem się spać, niebo było bezchmurne, natomiast im dalej w noc tym wiatr był mocniejszy i pojawiało się coraz więcej chmur. Do palety dźwięków słyszanych w nocy z poziomu namiotu doszło sporo nowych. Jednak starałem się je ignorować – wmawiać sobie – przecież jestem daleko od miast, nikt tu nie łazi – spokojnie. Niemniej ciężko się spało. Obudziłem się dość szybko, bo parę minut po 6. Pogoda okropna. Wieje, na niebie czarne chmury i zbiera się na deszcz. Szkoda, nie taki był plan. Miałem cały dzień spędzić w Helu i cieszyć się sukcesem. A niestety trzeba będzie raczej uciekać przed deszczem. Ze zdziwieniem obserwuję ślady wokół namiotu. Była tu całkiem duża zgraja wszelkiej maści zwierząt. Czyli jednak tym razem to nie wiatr na spółkę z piaskiem grali mi całą noc.

Czas ruszać, zostało jeszcze kilka kilometrów.

Jest zimno. Drugi raz idę ubrany w polar, a nogi w morzu mi zwyczajnie marzną. Oczywiście cały czas zapadam się w kurzawkach po kolana. Mam namiastkę tego, jak wygląda wpadanie w ruchome piaski. Idzie się naprawdę ciężko, jestem zmęczony po 10 minutach.

Droga mija raczej na przeklinaniu i wkurzaniu się na helski piach. Inaczej to sobie wyobrażałem. W końcu się udaje, zaczynam widzieć ludzi, pierwsze zejście na plażę, drugie, trzecie. Nareszcie humor wraca, znowu się uśmiecham i tym razem naprawdę delektuję się tymi ostatnimi krokami. Zejście z plaży numer 65, 66. Jeszcze jedno, ostatnie. Już je widzę – 67.

To tu.

Satysfakcja, radość. Rzucenie kijkami w bliżej nieokreślone pizdu. Wywalenie plecaka bez kontroli, że nabierze piachu i będzie obcierać plecy. W końcu i ja ląduje w piasku i po prostu się cieszę. Ratownicy dziwnie się patrzą, ale pewnie nie pierwszy raz kogoś takiego widzą. Jestem. Udało się.



W międzyczasie chmur jest coraz więcej, zaczyna się ulewa. Niebo i tak długo wytrzymało, bo dwa tygodnie właściwie nie padało, więc ma prawo – niech pada!


A jak mnie kiedyś ktoś zapyta: ale dlaczego to zrobiłeś? 

Bo to Polska właśnie i warto poznać każdy jej centymetr.


Wystarczy posłuchać:

Dziwny obiekt po drodze. Mi się kojarzy z wrakiem jakiegoś u-boota, był ogromny

Na końcu wybrzeża, dalej się nie da

Koniec