4 listopada 2013

Pieszo przez Bałtyk: 19 lipca, dzień szesnasty: Hel – Gdańsk – Poznań

Został już tylko powrót. Jestem w miejscu, o którym marzyłem od dobrych kilku lat. Na symbolicznym końcu Polski, po przejściu całej jej brzegiem morskim. Cieszę się chociaż pogoda dość niemiło się ze mną obchodzi. Ulewa straszna. Ruszam więc spiesznie w jakieś zadaszone miejsce.

Trafiam do portu i zamawiam, po raz pierwszy podczas wyprawy, danie rybne – zupę. Źle się czuję w tym miejscu – jest kelner, karta. Nie pasuje mi. Przyzwyczaiłem się do miejsc gdzie przysłowiowa pani Zosia nalewa zupę starą chochlą przy okazji trochę ją rozlewając. Chcę płacić od razu składając zamówienie (i do tego przy barze – patrzą na jak na dziwaka), nie można. Trudno.

Mija sporo czasu, siedzę i myślę. O sobie, o tym co robiłem i co będę robić dalej. Jestem zadowolony ale jednocześnie trochę samotny. Bo idea, pomysł wyparował. Znalazł się na liście – ‘zrobione’. Właściwie nie wiem co mam robić. Ostatnie dwa tygodnie były bardzo proste – iść na wschód. Teraz pomału wszystkie inne rzeczy wracają mi do głowy. Obowiązki, zobowiązania i problemy. Jakże inne od problemu braku plastrów czy też zbyt grząskiego piasku. Wiem, że muszę swoje życie zmienić. Po prostu.

Moje przemyślenia zostają przerwane końcem deszczu i pojedynczymi promieniami słońca. Idę więc odwiedzić ostatnią latarnię, pochodzić po mieście i poszukać transportu do domu.

Niestety pogoda znów staje się deszczowa więc spacery trafiają do śmietnika. Wszystko tego dnia jest takie deszczowe i szare. Być może po prostu smutek, że nie można iść dalej?

Postanawiam zaszaleć i jeszcze zaserwować sobie ostatnią atrakcję przed powrotem (a atrakcji Hel oferuje co niemiara). Są panowie od wycieczek milion konnymi motorówkami, są trochę zakurzeni i już mniej atrakcyjni od przejażdżek na bananach. Są w końcu rybacy ze swoimi wycieczkami ‘po rybkę’ jak również Ci, którzy tylko wypływają wycieczkowo w morze. Ja decyduję się na podróż z Helu do Gdańska tramwajem wodnym. Chcę jeszcze nacieszyć oczy morzem i wybrzeżem przed wejściem do pociągu.

Do ‘odjazdu’ pozostało jeszcze 1.5h. Z powodu pogody ale też ze zmęczenia po trudach całej wędrówki postanawiam udać się na miejsce odjazdu i spokojnie poczekać patrząc w morze. Niestety – sam tramwaj wypływa z samego końca portu, nie ma tam żadnego zadaszenia, a deszcz postanowił pokazać co potrafi. Leje (naprawdę leje, aniołki chyba urządzają sobie lany poniedziałek i opróżniają wszystkie anielskie wiaderka). Czuję się jakby mi ktoś cały czas wylewał na głowę wiadro z wodą. A schować się nie ma gdzie. Trudno. Dzisiaj mi już to nie przeszkadza, bo wiem, że wieczorem będę w domu i spokojnie będę mógł się suszyć.

W końcu tramwaj postanawia otworzyć swoje drzwi (dlaczego nie zrobił tego wcześniej żeby ludzie nie mokli? Na pewno jest na to jakiś stosowny przepis), przebieram się w pozostałe suche rzeczy (czyli de facto zmieniam tylko koszulkę, bo innych rzeczy na zmianę nie mam) i oglądam zatokę od strony morza.

Cała podróż trwa 2 godziny z czego pierwsza godzina kończy się dopłynięciem do Gdańska, a druga przepłynięciem przez port. Niesamowicie wielki port. Nie spodziewałem się. Trudno mi sobie wyobrazić największe porty świata, skoro przez ten nasz skromny, jak na światowe warunki, gdański płynie się godzinę. Wrażenie również robią statki, które tam cumują. Widzisz pierwszy – łał, ale wielki, po czym dopływasz do kolejnego – 4 razy większego i tak z 5, 6 razy. Ostatni – największy statek był monstrualnych rozmiarów, a to pewnie i tak nic specjalnego w skali świata i największych tankowców / kontenerowców.

Deszcz powraca wraz z moim opuszczeniem statku. Mam chyba dzisiaj pecha do pogody. Szukam dworca. Sytuacja analogiczna do Kołobrzegu – dworzec to widać również w Gdańsku mało istotna lokalizacja i nie trzeba informować o jej położeniu na drogowskazach. Ostatecznie trafiam na dworzec 40 minut przed odjazdem pociągu. Kolejka do kas - jak na moje oko – 42minuty stania. Ależ słodko wrócić do zabieganego świata. Od razu wpada się w ciąg – zegarek – bieganie – pośpiech – stres – agresja. Moje obliczenia okazały się błędne – wyrobiłem się w 37minut. Trzy minuty zapasu, hola, hola – to jeszcze trzeba iść coś zjeść. Czynna jedna budka. Od razu dostępne są kanapki – 14zł jedna. To ja jednak się jeszcze przegłodzę.

Jestem na peronie, słucham zapowiedzi (słucham ich już prawie godzinę bo również podczas stania w kolejce). Naprawdę nie mogę się nadziwić tej, chyba jednak Polskiej, manierze na dworcach. No ni cholery nie można niczego zrozumieć. Nic, ani ‘Poznań’, ani ‘pociąg’, ani ‘wjedzie’. Nic. Kompletnie. Bełkot. Czy jedynym kryterium do wyboru ‘głosów’ na dworcach jest ilość wad wymowy? Pani ‘głos’ z Gdańska ma chyba z kilka certyfikatów.

W końcu udaje się odnaleźć odpowiedni peron, pociąg, ba – nawet miejsce w wagonie. Wracam.


4h, które minęły jak 10 minut.  Dużo myślenia, dużo deklaracji. W końcu widzę znajome zabudowania – Poznań. Koniec drogi. Było fajnie.

Ostatnia z latarń, chyba z najbardziej burzliwą historią - dosłownie

Gdański, niezrozumiały dworzec