29 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 9 lipca, dzień szósty: Grzybowo – Gąski (34km)

Około 2 w nocy. Słyszę ktoś idzie po schodach. Jestem pewien, że za chwilę zacznie dobijać się do mojego pokoju. Przeczucie mnie nie myli – szarpanie za klamkę, zniechęcony zamkniętymi drzwiami intruz wraca na dół. Słyszę dźwięki obijających się o siebie kluczy. Kroki po schodach. Klucz ląduje w zamku, odkluk i Pan wchodzi. Zdążyłem zapalić światło. Pan wyraźnie zaskoczony:

- Pan tu śpi?
- tak
- to niech się Pan zakluczy

I tyle. Ani ‘przepraszam’, ani nic. Ot – wujek dobra rada przyszedł skontrolować, czy jestem przekluczony (byłem – nie wystarczyło).

Dnia dzisiejszego dołączy do mnie towarzysz na dwa dni. Z jednej strony się cieszę – wreszcie będę miał do kogo gębę otworzyć. Z drugiej – druga osoba może chcieć iść innym tempem, inną drogą i postoje będzie chciała robić o innych porach niż ja. Ale i tak się cieszę. Muszę tylko zdążyć ją odebrać z dworca w Kołobrzegu. Według mojej rozpiski z Grzybowa do Kołobrzegu jest około 4km. Do tego wygodną ścieżką rowerową równoległą do plaży – pół godziny, góra 40 minut. Wyruszam więc godzinę przed przyjazdem pociągu do Kołobrzegu.

Drogę do tablicy „Kołobrzeg” rzeczywiście pokonuję w około 30 minut. Ucieszony wkraczam do miasta i pytam pierwszą osobę - jak najbliżej na dworzec. Okazuje się że to ‘najbliżej’ jest całkiem daleko – około 40 minut drogi. Mi zostało 20. Znowu powie, że się spóźniłem. Staram się do tego nie dopuścić. Idę tak szybko jak się da, oczywiście w mieście nie warto ustawiać znaków jak dojść do tak mało istotnego miejsca jak dworzec PKP, lepiej oznaczać drogi na różne place, skwery, urzędy. Oczywiście, że tak. Przecież stali mieszkańcy muszą wiedzieć, że do Starostwa mają iść tą drogą, bo o tym nie wiedzą po 20 latach mieszkania w mieście. A turyści? A turyści o drodze na dworzec informowani być nie muszą – bo po co przecież? Dłużej będą się po mieście pałętać, to zostawią więcej pieniędzy. Nieistotne, docieram na dworzec minutę po czasie, ale szczęście mi sprzyja, bo pociąg opóźniony 5 minut.

W składzie dwuosobowym ruszamy na plażę. Towarzysz nie daje się przekonać, że plażą na dłuższą metę nie da się iść. Trudno, idziemy. Będąc na jej miejscu też bym chciał iść na plażę. Kołobrzeg, to jednak Kołobrzeg. Jeżeli uważałem, że wcześniejsze miejscowości były zatłoczone, to nie widziałem jeszcze niczego. Przedostanie się na plażę jest mocno irytujące. Na plaży też tłok. No ale idziemy. Znowu boso (przecież nie mogę pokazać, że ja mięczak i będę w butach iść!). Staramy się wymijać dzieci i dzieci trochę większe, które co 2m budują zamki w piasku. Spowalniają nas skutecznie. Ja jednak staram się być kulturalnym i nie wbijać kijków w ich stopy i ręce podczas mijania.

Aha, podczas marszu po plaży z kijkami boso doświadczyłem nowego poziomu bólu. Geneza: kijek zostaje przesunięty z tyłu na przód przy użyciu mięśni ramienia. Podczas tego ruchu coś go zaburza (wiatr, kamień na podłożu, dziecko, grawitacja – przy dużym pochyleniu linii brzegowej), przez co trasa kijka zostaje zmieniona i kijek znajduje się na kursie kolizyjnym z naszą nogą (prawą zazwyczaj). Kijek zostaje wbity w podłoże zbyt blisko naszej nogi. Prawa stopa (a w szczególności skrajny prawy palec owej stopy) uderza w wbity w podłoże kijek. Następuje moment ciemności przed oczami i gromkiego okrzyku „k…a!”. Ból przeogromny. Zaskakujące mnie samego, ale jest to ból nawet większy od nadepnięcia w dzieciństwie gołą stopą na klocek lego.

Idziemy plażą, z ust towarzysza padają słowa, których myślałem, że nigdy w życiu nie usłyszę – możesz iść wolniej, bo nie nadążam? Ha! Niedługo pszczoły przestaną robić miód, a Araby kupować Mercedesy. Czego, jak czego, ale tego bym się nigdy nie spodziewał.

Mój lobbing odnosi spektakularny sukces – wychodzimy z plaży na szlak. Jestem zadowolony, bo za Kołobrzegiem podobno atrakcyjne tereny można obejrzeć w sąsiedztwie szlaku: Smolne Bagno – które chyba jednak ominęliśmy idąc plażą, albo jest tak niewidoczne, że go nie dostrzegliśmy; pasy startowe, wpół czynne lotnisko i potężne hangary porośnięte roślinnością. Powiem, że bez rewelacji. Ścieżka zrobiona ładnie, wybrukowana z podziałem na ruch pieszy i rowerowy, ale widoki nie są na tyle atrakcyjne żeby chodzić po niej w pełnym słońcu. Zbudowano tam kilka punktów widokowych na owe lotnisko, ale dla mnie bez rewelacji. Może dlatego, że przez 20 lat wychowywałem się w sąsiedztwie bunkrów, a od lat 7 nad głową przelatują mi samoloty i lotniska zbyt atrakcyjne dla mnie nie są. Idziemy dalej. Towarzysz ma dużo energii i zapału. Chyba za bardzo nie będzie potrafił rozłożyć sił. Trochę też go rozumiem, bo jutro musimy być w Mielnie, stamtąd wraca pociągiem do Poznania, także chce przejść jak najwięcej dzisiaj. No to idziemy. Mijamy Podczele, Bagicz, Sianożęty. W Ustroniu Morskim robimy przerwę na obiad. Według planu tutaj miał nastąpić koniec dzisiejszego etapu. Na pytanie – wystarczy na dzisiaj? Towarzysz obwieszcza, że wcale zmęczony nie jest i że idziemy! Jak idziemy, to idziemy. Trochę plażą, trochę szlakiem. Plażą dochodzimy do ujścia rzeki Czerwonej (rzeczywiście ma lekko czerwonawy kolor – nie wiem czym spowodowany).

- Zmęczona?
- Nie! Idziemy!

Godzina później:
- Zmęczona, robimy postój?
- Nie! Idziemy! A to daleko?
- Gdzieś 5km, 40 minut.

Godzina później:
- Zmęczona?
- Nie… Daleko jeszcze?
- ja wiem… z 5 km?

Dochodzimy do Pleśna (Pleśnej?).
- To może tutaj dzisiaj skończymy, zmęczona?
- Nie, idziemy! Jak daleko do Gąsek?
- Hmmm… 5 km?

Pół godziny później:
- ja już nie mam siły, gdzie te Gąski?!
- ale dopiero pytałem, czy jesteś zmęczona… Mamy jeszcze z 5km.
- dla ciebie zawsze jest 5 km, albo godzinka drogi.

Po drodze towarzyszą nam jeszcze spore zastępy komarów i much. Nie przepadam. Zaczynam się sam niepokoić i wkurzać, bo powinniśmy już te 5km przejść dawno temu. Po raz drugi słyszę: „Zwolnij”. Czuję się jak Bóg! To jedna z dwóch rzeczy, których nigdy bym się nie spodziewał usłyszeć (drugą jest: „Uwielbiam chodzić z tobą na imprezy, ty to taki zabawowy jesteś!”).
Po raz trzeci powtarza się sytuacja – latarnię powinno być widać już od dawna. Próżno jej szukać. Nic.

- to gdzie ta latarnia?
- pewnie jeszcze z 5km.

Gąski witają nas obecnym na każdym płocie, domu, ogrodzeniu znakiem: „Nie dla atomu” wymiennie z „Atom stop”. Rzeczywiście przypominam sobie, że jest to jedno z trzech miejsc pod elektrownię atomową (Gąski, Żarnowiec i Lubiatów). Rozumiem protesty ludzi, ale z drugiej strony jest to dziura jak mało która. Okropne miejsce. Wygląda jakby ktoś powierzył projekt zagospodarowania przestrzennego 3 latkowi. Wieś bez ładu i składu. Atrakcyjność ratuje tylko latarnia. Najlepiej charakter i ‘atrakcyjność’ tego miejsca podsumował jeden z mijanych tam wczasowiczów (jak można się tam w ogóle wczasować?!): „tu nie ma co robić, tutaj trzeba odpoczywać”. Otóż to. A jak nie ma pogody, to tylko strzelić sobie w głowę. Tutaj nawet nie ma chodnika, tylko trzeba uprawiać slalom między samochodami na jedynej, dziurawej fatalnej drodze biegnącej przez Gąski. Zgroza.

Szukamy noclegu. Nawet nie pytam, czy to koniec dzisiejszego etapu, po twarzy towarzysza, ale też po swoich nogach czuję, że wystarczy. Sprawa, która nie daje mi spokoju do dziś. Widocznie ludzie mają za dobrze. Nawet w Gąskach. Bo ja rozumiem – nie chcieć przyjąć jednej osoby na jedną noc za 30, 40 nawet 50 zł – rozumiem. Nie jest to aż taki duży pieniądz. Chociaż ja bym na pewno za 40zł przyjął kogoś, kto przychodzi około 18-19, nie chce pościeli, bo ma śpiwór i dnia następnego o 8 opuszcza pokój. Zero obowiązków, a 40zł to już coś (wody też za dużo zużyć nie jestem w stanie). Ale ok. – 40zł, 50zł, może ktoś tym jeszcze gardzić. Ale sytuacja analogiczna, tylko że dwie osoby i gardzić 80, 90zł? 100zł? No cholera jasna, przychodzi dwoje ludzi, nie meneli, są mili, uśmiechają się, nie chcą pościeli, niczego nie chcą oprócz łóżka i prysznica i dają 90zł za nocleg do 8 rano dnia następnego. Nie – mi się to nie kalkuluje. Się nie kalkuluje, to nie. Do widzenia.

Po 40minutowym szukaniu w końcu się udaje. Dzwonimy do, jak się później okazało, starszej Pani. Pada zaskakujące pytanie – czy jesteśmy młodzi. To zależy. Panią ciężko zrozumieć, próbujemy nakłonić ją żeby do nas wyszła, bo i tak stoimy pod drzwiami. Zgadza się. Po 5 minutach czekania dochodzę do wniosku, że chyba nas olała. 5 minut później - wyłania się. Staruszka ledwo człapiąca. Pokój ma, dwuosobowy. Ale na poddaszu, na które trudno wejść (sama stamtąd schodziła dlatego tak długo to trwało). Oglądamy pokój – ekstra. Jedynym minusem jest to, że pokój na poddaszu (3, albo 4 poziom domu), a łazienka do niego na dworze. Ale cena atrakcyjna (60zł za pokój na naszą dwójkę), my zmęczeni więc nic więcej nam nie trzeba. Zostawiamy rzeczy i jeszcze idziemy jeść (dostałem chyba największe na świecie spaghetti) oraz obejrzeć latarnie, bo jutro to się cofać do niej nie będziemy – co to, to nie!

Gąski, to naprawdę wielka dziura. Polecam obejrzeć na Street View zanim się tam wybierzecie – bo atrakcyjnie, tanio i cisza: http://goo.gl/maps/Mkx7G <- główna ulica i centrum


Jedyna atrakcja, poza latarnią: http://goo.gl/maps/cIgXH <- jeszcze z wszystkimi literkami

Piosenka dnia szóstego:


Dużo takich miejsc mija się po drodze. Tutaj w drodze do Kołobrzegu


Gwiazda

Gwiazda rozpędza się do drogi

Bardzo spodobało mi się to 'Amerykańskie przedmieście' w Sianożętach

Ujście rzeki Czerwonej

w Gąskach

Pokój na poddaszu

28 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 8 lipca, dzień piąty: Mrzeżyno – Grzybowo (32km)

Rozbijając namiot ucieszyłem się z miejsca – twardo, lekki spad – nie będę potrzebować żadnej imitacji poduszki. No cóż, spad okazał się zbyt duży. Szczególnie jeśli śpi się w śliskim śpiworze na śliskiej karimacie położonej w śliskim namiocie. Noc polegała na walce z grawitacją. Już teraz wiem jak czują się gąsienice próbujące wspinać się po szybie, na której został rozlany olej (nie żeby mnie to kiedyś zastanawiało co one czują, ale jak coś – już wiem). Nie spałem, walczyłem. Ale lenistwo nie pozwalało na ruch – przestawiam namiot. Niestety walka okazała się skazana na porażkę, także właściwie i tak resztki snu jakie udało mi się wyrwać odbywały się w pozycji skulonej w dole namiotu.

Zaniepokojony, że Mrzeżyno już blisko i za chwilę będę odwiedzany przez coraz to większe rzesze turystów szybko się spakowałem i ruszyłem dalej w drogę. O tym, że jestem już blisko miała świadczyć grupka, która pojawiła się na horyzoncie wczorajszego wieczoru. Po 15 minutach marszu okazało się, że to grupa nudystów, którzy przyjechali opalać swoje zadki w spokoju z dala od wszystkich. Do Mrzeżyna ponad 10km. Po 1.5h widzę wejście do Mrzeżyńskiego portu. Ludzie zbierają się już do opalania. Wyjdę następnym wyjściem do miasta. Albo następnym. Jeszcze jedno. Dobra, następnym już na pewno, lepiej wcześniej niż potem się cofać. Nienawidzę się cofać. Od cofania bardziej nie lubię tylko w tej chwili pasztetu profi, który będzie mi jeszcze towarzyszyć przez 10 dni. Tak, następnym wyjściem wyjdę. Tak, koniec piachu, betonowe chodniki od wejścia do portu, po prawej płot. Dziękuję, dobranoc. Nienawidzę się cofać. I się nie cofnę. Wolę obejść 5km niż cofnąć się o 10m. Więc gramolę się na te betonowe chodniki zamiast cofnąć się 30 metrów. Na myśl przychodzi mi scena:


I jak Marty on nigdy nie da o sobie powiedzieć tchórz obojętnie jak głupia sytuacja by to była, tak ja nigdy się nie będę cofać! Na szczęście drzwiami nie dostałem, rybą z kutra też nie. Nie zginąłem pomimo tabliczki – „wejście na falochron grozi śmiercią”.

W Mrzeżynie jem pyszną grochówkę i idę dalej. Tym razem znów zostawiam plaże i wybieram szlak. Następne jest Rogowo (4km). Miejscowość dziwna. Dawne wojskowe koszary i ośrodek wypoczynkowy dla wojskowych. Nie wiem czy na co dzień, poza sezonem ktoś tam mieszka. Miejscowość rozpoczyna się niespodziewanie, bo nagle na polu pojawiają się domy. Skupisko wielkich wojskowych budynków, budynki zbudowane są na odcinku 200-300m bardzo blisko siebie i nagle wszystko się kończy. Żadnej strefy przejściowej. Dziwne miejsce. Nieprzyjazne. Jeśli gdzieś w Polsce mogliby mieszkać kanibale, zboczeńcy i chcieliby się ukryć – idealne miejsce. Opuszczam to miejsce i dalej idę do Dźwirzyna (5km). Po raz kolejny pieszy szlak idzie po ścieżce rowerowej z zakazem ruchu pieszego. Czas przywyknąć. Po drodze jeszcze mijam jezioro Resko. Znaki informują mnie, że jezioro prywatne i zakaz wstępu. Jakaś dziwna okolica.

Dzisiejszy etap planowałem zakończyć w Dźwirzynie, ale chyba moje tempo nie jest za dobre, a też nie chciałbym żeby ta moja wyprawa trwała miesiąc, więc postanawiam trochę wyprzedzić zakładany plan i ruszyć do Grzybowa. Dalej idę szlakiem. Od Mrzeżyna prawie nieprzerwanie do Kołobrzegu prowadzi ścieżka rowerowa. Jak nad morzem lubi się jeździć rowerem, to tutaj na pewno jest to wygodne miejsce.

Grzybowo. Mam sentyment do tej wioski. Pierwszy raz (świadomy pierwszy raz) widziałem w niej morze jakieś 15 lat temu. Wtedy było tutaj może 15 chatek, a do morza szło się dobre 40minut przez bagna i łąki. Teraz to już pełnoprawny członek stowarzyszenia – miejscowości morskie gdzie można wypoczywać. Bo i utwardzone drogi i sklepy i cały szereg mechanicznych wyłudzaczy pieniędzy. Nie udało mi się odnaleźć domu, w którym byłem 15 lat temu. Pewnie albo przebudowany albo przepadł w gąszczu innej zabudowy.

Niemcy. Wszędzie Niemcy. Przyzwyczajony jestem do tego, że nad Bałtykiem jest ich dużo, ale chyba Grzybowo to ich enklawa. Jak kiedyś będą chcieli zrobić ponownie szturm na Polskę, to gwarantuję wam że pierwsze natarcie ruszy z Grzybowa. Pół miasta jest ich. I to nie w roli turystów, ale właścicieli. Wszyscy podlewali swoje ogródki i gadali z Helmutami przez telefon. Pewnie już coś szykują. A ja… a ja starałem się znaleźć nocleg w polskim domu. Nie było łatwo (jeżeli chodzi o cenę), więc postanowiłem zgodzić się na 40zł za noc. Dzisiaj i tak wyrobiłem 120% normy więc mogę sobie pozwolić.

Piosenka dnia.

"I try to find myself, I try to move on": Parov Stelar - Coco


Widok za oknem o poranku
Wejście do portu w Mrzeżynie

I wschodnia część portu

Prywatne jezioro, prywatna woda, prywatna trzcina i prywatne wiatraki

Wejście do Dźwirzyna

Ujście kanału Resko

27 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 7 lipca, dzień czwarty: Pobierowo – Mrzeżyno (13km)

Noc minęła bezproblemowo (nie licząc próby dostania się do mojego domku sąsiada z domku obok – później jeszcze mi do łazienki wtargnie rozwalając zamek – ma chłop rozmach). Kolejny raz pakowanie plecaka, krótkie śniadanie (biały serek i pasztety towarzyszą mi od startu i jeszcze trochę za mną pójdą) i w drogę. Pierwszy tak upalny dzień – do Pustkowa postanawiam dotrzeć szlakiem, który idzie przez las, a później ścieżką rowerową. Z ciekawostek – para, którą minąłem na wyjściu z Pobierowa dotarła do Pustkowa przede mną, pomimo, że mieli dużo gorsze tempo – widać znają jakiś dobry skrót. Ja na swoją drogę narzekać nie mogę – znalazłem po drodze 20zł, a więc nocleg dnia poprzedniego się zwrócił. Drogę do Pustkowa pokonuję dość szybko (to tylko 2km), więc bez zatrzymania ruszam do Trzęsacza (kolejne 2km). Pustkowo wydaje się całkiem przyjemne – znakiem charakterystycznym i chyba centrum miejscowości jest replika krzyża z Giewontu ustawiona przy zejściu na plażę. Jeżeli szuka się spokoju podczas urlopu – można się tam zatrzymać. Niekoniecznie przy samym krzyżu.

Znakiem, że Trzęsacz coraz bliżej jest coraz to większy tłum, a także ruch samochodowy. Jednak ruiny robią furorę. Sam nie wiem czego się spodziewać, ruin nigdy nie widziałem nawet na zdjęciach. Podobno robią wrażenie – zobaczymy. Od przekroczenia rogatek miasta od razu znaki kierują do pozostałości kościoła. Chyba się zbliżam, bo z dziurawej uliczki skręcam w szeroki, wybrukowany deptak. Jestem pod wrażeniem. Pod mniejszym wrażeniem tłumu i ilości budek z plastikiem. Pomału widzę już morze, ale kościoła nie… W końcu jest… hmmm. Rozczarowujący. Ściana jakich w Polsce wiele i widzi się w co drugiej starszej wsi. Ale z drugiej strony zawsze narzekam, że u nas ludzie mieszkają w 120-letnich kamienicach, a w USA już by na tym budynku zarabiali i każdy by w nim mógł zasuwać w kapciach oglądając wystawy. Także – marketingowa machina z Trzęsacza działa widocznie znakomicie. Mój podziw wzbudza dopiero historia opisana na tablicy obok ruin – kościół został zbudowany 2km od morza, a teraz gdyby nie umocnienia już by został całkowicie przez morze porwany. Morze zbliżało się do kościoła około 1m na rok. To znaczy, że już około roku 232.000 zostanie porwany Poznań. Trzeba uciekać na południe.

Na uwagę jeszcze zasługuje taras widokowy wybudowany obok ruin i wchodzący w morze. Super pomysł i perspektywa do oglądania resztek kościoła. Oczywiście, jak to w Polsce – taras hucznie otwarty przez prezydenta, następnego dnia po otwarciu został na czas jakiś zamknięty, bo groził zawaleniem. Kocham ten kraj.
Do Rewalu (Rewala?) dalej idę szlakiem (2km), który tym razem idzie tuż nad plażą na samej krawędzi klifu. W niektórych miejscach szlak jest już podmyty przez morze i zwyczajnie się zapadł zostawiając wielką dziurę w ścieżce. Piękne widoki.

W Rewalu robię dłuższą przerwę.  Śpię trochę na plaży starając się upchnąć plecak między tłum wczasowiczów. Pierwszy raz widzę taki tłok ludzi. Plaża dość wąska, w innych miejscowościach jednak bardziej ludzie byli rozproszeni. Na pewno wpływ na takie zagęszczenia ma też to, że tutaj miejscowości są bardzo blisko siebie i w miejscu gdzie kończy się jedna plaża rozpoczyna się kolejna. Podczas obiadu spotykam typową buracką rodzinę podczas posiłku. Taka w stylu – zapłaciliśmy te 2.000zł za wczasy w Egipcie w opcji All Inclusive, to jesteśmy królami świata i nie mamy zamiaru iść po darmowe drinki z pod basenu do baru te 3m – co to to nie! Że na pewno kelner przyniesie coś innego, że na grilla i tak pójdziemy, bo będzie nie zjadliwe, że nie świeże, że zimne, że źle na talerzu, ryba za bardzo smakuje rybą. I jeszcze dzieci, które drą się że jeść nie będą i chcą na rower. Koszmar. Jesteśmy tylko my w lokalu, ja i ta rodzina. Oczywiście kelnerka przyniosła rodzince nie to co miała (śmiem wątpić), więc zdesperowana proponuje mi zmianę zamówienia dzięki czemu jem w cenie schabowego polędwicę plus zupa i woda gratis. Może jednak polubię „typowych Polaków na wczasach”?

Zadowolony z dzisiejszej dyspozycji postanawiam iść do Niechorza (4km) plażą. Ciągnie mnie na plażę, w końcu początkowo chciałem iść tylko nią. Niestety już po kilkuset metrach bosego spaceru stopy znowu się odzywają. Jeżeli iść po plaży to tylko w butach. Boso nie dam rady. Znak, że Niechorze już blisko – rozpoczyna się betonowa opaska próbująca powstrzymać morze przed dalszym wdzieraniem się w ląd. Z opaski wchodzę po dość stromych schodach pod latarnię numer dwa (po drodze niestety ominąłem latarnię w okolicy Wisełki o wdzięcznej nazwie – Kikut). W Niechorzu znajduje się również park miniatur różnych zabudowań morskich z naszego wybrzeża. Niestety 14zł bilet skutecznie mnie odstrasza. Niechorze opuszczam szybko. Miejscowość zapchana ludźmi bez ciekawych elementów (latarnia i park znajdują się około kilometra przed miastem).

W drodze do Pogorzelicy (3km) tym razem już lasem mija mnie starsze małżeństwo na rowerach. Małżonka wyprzedza mnie prawą stroną, na co oburzony małżonek grozi odebraniem jej prawa jazdy – ot radosny akcent. W przeciwieństwie do Niechorza, Pogorzelica ma w sobie coś co pozwala mi zaliczyć tą miejscowość do atrakcyjnych. Sam nie wiem dlaczego jedne miejscowości mi się podobają, a inne nie właściwie bez konkretnego powodu. Może to też zależy od pory dnia w jakiej przechodzę przez miasta?

Pogorzelica jest ostatnim miastem przed długim bez-miastowym odcinkiem do Mrzeżyna. Robię więc zapasy na kolację oraz jutrzejsze śniadanie i ruszam na plaże szukać miejsca do spania. Po drodze dołącza do mnie pierwszy towarzysz mojej wędrówki. Dołącza jedynie na około 400m, ale buzia mu się nie zamyka. Około 8 letni chłopiec, który zbiera kamienie dla babci. Zaniepokojony, że nie widzę w okolicy nikogo dorosłego próbuję dopytać czy ktoś z nim tu jest:
- tak, tak. Mój dziadek ma tutaj niedaleko swój biznes.
- a babcia? Przyjeżdża dzisiaj do was?
- nieeee. Babcia ma swój biznes w mieście


Po przejściu kolejnych kilkudziesięciu metrów pojawił się dziadek doglądający swojego ‘biznesu’ – toalety przy wyjściu na plażę. Można się śmiać, ale pewnie dochód w czasie wakacji ma lepszy niż nie jeden ‘prezes’ z Warszawy. Babcia okazała się specjalistą do spraw sprzedaży pocztówek w Pogorzelicy. Zostawiam zaprzyjaźnionych przedsiębiorców i w przy zachodzącym słońcu ruszam piaskiem do Mrzeżyna (12km). Idę dość szybko. 10 minut. 20. 40. Staram się dotrzeć mniej więcej do połowy odległości między miejscowościami. W zasięgu wzroku widzę jakieś obozowisko. Zaniepokojony, że to już zbliżam się do miasta postanawiam się rozbić. Plaża mocno ubita, lekko skośna na całej swojej długości. Dookoła nie widać żadnych śladów na piasku. Rozbijam namiot, oglądam zachód słońca i idę spać. Jeszcze nie wiem, że w nocy sporo się napocę i będzie to mocno nieprzespana noc.

Wpis sponsoruje: Clint Mansell - The last man. Bo kołysanie morza trzeba oglądać w spokoju wszystkich zmysłów.


Krzyż w Pustkowie

Trzęsacz

I z innego ujęcia

Tam idę

Stamtąd przyszedłem

I zdjęcia z tarasu

I zdjęcie tarasu

Mało kto dbał o cień dla psiaków

Rewalski tłok

Do Niechorza!

Opaska zabezpieczająca

Wejście od plaży

I wejście od miasta

Pogorzelica, która podoba mi się nie wiedzieć dlaczego

W oddali latarnia z Niechorza

Idealna plaża na sen

Idealny pokój na sen

Z lewa nikogo...

...ale z prawa ktoś na horyzoncie się czai

Nudne zdjęcie

Pakowanie się do spania


22 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 6 lipca, dzień trzeci: Międzywodzie – Pobierowo (16km)


Minimum 5 *
Pobudka, wstaję, idę myć zęby, ale zaraz zaraz… Nic mnie nie boli. Po obtarciach nie ma śladu, a przebite bąble są nieodczuwalne. Jeżeli kiedyś będziecie planować długi chód – weźcie wazelinę. Podobno najlepiej sprawdza się olejek nawilżający Johnsons baby, nie wiem, ale jeśli działa lepiej od wazeliny, to chyba wszystkie dolegliwości giną w ciągu pół godziny. Ruszam pełen optymizmu i nowych sił po dobrym i wygodnym śnie. Wracam na plażę, znów idę boso ale już wiem, że tak nie dam rady iść przez kolejne dni. Przemierzanie plaży w butach też na dłuższą metę jest męczące, bo sypie mi się do nich ogromna ilość piachu i co 15 minut musiałbym robić postój – odpada. Postanawiam zrezygnować z plaży i tam gdzie się da podążać szlakiem. Szlak jest poprowadzony atrakcyjnie, prawie wzdłuż całego wybrzeża. Jak kiedyś będziecie nad morzem nietrudno zobaczyć czerwone znaki oznaczające międzynarodowy szlak E9. Jest to jeden z 11 europejskich długodystansowych szlaków pieszych. Rozpoczyna się w Portugalii, a kończy w Estonii. W Polsce jego długość wynosi 706km i ciągnie się – z małymi przerwami – od granicy z Niemcami w Świnoujściu aż do granicy z Rosją w Braniewie. Ja przeszedłem jego część nazywaną Szlakiem nadmorskim i liczącą około 378km (klik).

A więc podążam szlakiem. Początkowo idzie atrakcyjnie lasem wzdłuż plaży. Po drodze mijam wielu spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Jedni drą się za mną dobre pół kilometra żebym im zszedł z drogi. Idę prawą stroną więc w porządku – niech wyprzedzają. Krzyczą dalej – „ z drogi!”. Oglądam się ale idę dalej. „Kolego! Tu inne zasady, tu prawą się wyprzedza!”. Schodzę na lewą stronę z uśmiechem, mijają mnie: „No i widzisz Pan, wyprzedzanie bez-kolizyjne, Pan zadowolony i my zadowoleni”. Po około 30minutach wchodzę do Dziwnowa przez charakterystyczny czynny zwodzony most nad rzeką Dziwną. Pierwszy bar i widzę znajomych krzykaczy „prawostronnych”. Uśmiechają się, tym razem drugi zaczyna: „ja przepraszam za kolegę, ale sam Pan widzisz – na piwo jechaliśmy, to wtedy każdemu rozum odbiera”. Ja tylko dodaję, że wolałbym z kolegą nie jeździć samochodem, jak takie zasady wprowadza. Wymieniamy jeszcze dwa zdania, kolejne „powodzenia” w kolekcji i idę dalej. Uzupełniam zapasy i ruszam do Dziwnówka. Tutaj niestety szlak idzie ścieżką rowerową (szlak pieszy ścieżką rowerową z zakazem dla pieszych) obok drogi, więc mało atrakcyjna droga, ale wolę przemęczyć się te kilka kilometrów i zadbać o stopy. Kijki dalej sprawdzają się rewelacyjnie, odcinek między Dziwnowem, a Dziwnówkiem pokonuję w nieco ponad 20 minut (około 4km). Czuję siłę i moc, momentami idę szybciej niż rowery jeżdżące w tempie rekreacyjnym. Pierwszy raz widzę szansę na realizację planu i przejście całego wybrzeża. Z kijkami w ręku i wazeliną w plecaku nie będzie to problemem. Mam taką nadzieję.

Jest jeden minus chodzenia szlakiem. Szlak idzie zawsze przez centrum miejscowości. Oczywiście ma to plus w postaci sklepów, które się mija, jednak wiąże się to z przebijaniem przez tłum ludzi. Masę przelewającą się przez każdą miejscowość. A jeśli jeszcze jest pora obiadowa, a pogoda nie zachęca do siedzenia na plaży, to przedarcie się przez tą chodzącą maź stanowi nie lada problem. No i kolonie… Wszędzie kolonie. Na prawo, na lewo, z przodu, z tyłu, z góry z dołu. Czuję się zalany koloniami. Osaczony masą ludzką w jednakowych czapeczkach lub chustkach. Tak jak przez tłum można przy odrobinie zwinności się przebić, tak kolonie to już wyższa półka – idą zwarci, ciasno i niejednokrotnie trzymają się za ręce lub są otoczeni sznurkiem (naprawdę!), jakby się na Rysy wspinali i wszyscy są podpięci do skały w postaci opiekunów. Zgroza!

Po przebiciu się przez dziki tłum idę dalej, mam dobry dzień, idzie się wyśmienicie. Mijam Łukęcin i kieruję się na Pobierowo. Patrząc na mapę wiem, że ze spaniem na plaży będzie ciężko, bo od Pobierowa aż do Pogorzelicy (około 10km) zabudowa jest prawie nieprzerwana więc trudno będzie znaleźć miejsce bez czynnika ludzkiego obecnego i kręcącego się obok namiotu. Postanawiam więc coś wynająć w Pobierowie. Okazało się to trudniejsze niż myślałem. Niby miejscowość, przynajmniej tak mi się wydaje, niezbyt oblegana, domów dużo, a miejsc brak. Oczywiście po raz kolejny słyszę gromki śmiech na dźwięk słów – jedna osoba, jedna noc. Po godzinie szukania tracę nadzieję. Jedyne miejsca jakie udało się znaleźć to podłoga w przyczepie (50zł!!) lub domek, z którego muszę się wynieść o 6 rano bez łazienki i bez pościeli (60zł!!!). Postanawiam wejść w ostatnią uliczkę i jest – Eureka. Schronisko. Przesympatyczna pani proponuje pięcioosobowy domek na wyłączność za… 20zł. Jak spać to tylko w takich miejscach! Już nawet wspólna łazienka z jakimś milionem koloni mi nie przeszkadza.

To był dobry dzień. Po wątpliwościach i zwątpieniu dnia drugiego ten je całkowicie rozwiał. Obtarcia zagojone, szlakiem idzie się wyśmienicie i nawet przyzwoity nocleg udaje się znaleźć. Uda się!


PS. Buty. Może nie jestem autorytetem, w swoim życiu może miałem z 20 par butów, ale jestem zakochany i wprost nie mogę uwierzyć, że mogą być buty tak wygodne jak te: klik. Miałem wątpliwości – kupować, nie kupować, że trochę drogo, że wyglądają jak relikt lat 90tych. Nie warto się zastanawiać – chcesz chodzić wygodnie – kupuj.


Piosenka dnia trzeciego, czyli "I walk alone (...) My shadow's the only one that walks beside me":




Dziwnów i most zwodzony

Mimo wszystko - luksus

21 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 5 lipca, dzień drugi: Międzyzdroje – Międzywodzie (18km)

Pierwsza noc na plaży. Dźwięki jakich się nie spodziewałem. Morze i szumiący, przesuwający się piasek wydają dźwięki wszelakie. I można dowolne sytuacje do tych dźwięków dołożyć: poczynając od zwierząt krążących wokół namiotu, przez rozpalanie ogniska z wcześniejszym łamaniem gałęzi, a kończąc na pijanym menelu, który przyłożył twarz do namiotu od drugiej strony i chucha mi prosto w twarz. Nie powiem – bałem się kilka razy, co jest po drugiej stronie namiotu. Wyszedłem dwukrotnie. Nie było nic oprócz grającego piasku i szumiących fal. Ale noc bardzo nerwowa. Trochę niewyspany, trochę połamany ale zadowolony, że już rano wyszedłem z namiotu popatrzeć na morze. Niestety pogoda nie rozpieszcza. Znów chmury kłębią się aż po horyzont. Dostaję informację, że dzisiaj na wybrzeżu zachodnim ma lać więc powinienem się pospieszyć z dojściem pod jakikolwiek dach. Więc się spieszę.

Jeszcze dnia poprzedniego tuż przed zaśnięciem zastanawiałem się co jest za górką. A raczej za wybrzuszeniem brzegu w stronę morza, przez co nie widać, co jest dalej na plaży (plaża na tym odcinku poza wąskim pasem piachu to stromy klif z drzewami). Coraz bardziej mnie to ciekawiło, bo godzinę po zachodzie słońca ciągle ktoś z wschodu na zachód plażą szedł. I to zazwyczaj obywatele, którzy zapalali mi lampkę ostrzegawczą pod tytułem – podejdzie, na bank jest pijany i na pewno chce mi dać w cymbał. Jednak podążając za radą Kingi Choszcz (polecam jej książkę – „Prowadził nas los”) jeżeli się czegoś nie boimy to to nie nastąpi. Nie wolno przyciągać złych emocji myśleniem o nich. Więc nie myślałem. I nic podczas wędrówki złego się nie wydarzyło.

Ale do puenty – niepokoiła mnie ta górka, więc pośpiesznie zwinąłem namiot, spakowałem plecak i w drogę na wschód. Dnia poprzedniego wieczorem, nie chciałem przejść zbyt dużego odcinka od Międzyzdrojów do Międzywodzia, aby być mniej więcej pomiędzy tymi miejscowościami (żeby maksymalnie uniknąć obecności innych ludzi podczas snu). Wydawało mi się, że jestem mniej więcej w połowie, a co było za górką? Oczywiście wejście do miejscowości  (Grodno bądź Wisełka, których sobie na moim spisie miejscowości nie zaznaczyłem) i zagubione duszyczki pałętały się najprawdopodobniej wokół mojego namiotu przez sporą część nocy. Także – bardzo udało mi się odejść od zabudowy na noc – jakieś 900m.

Spieszę się, bo chmury coraz czarniejsze. Tej mój pośpiech ma minusy, bo dopadają mnie demony wyprawy poprzedniej – odciski, odparzenia i obtarcia. Stopy to właściwie jeden wielki bąbel (idę cały czas boso), więc po każdym postoju pierwsze 10 kroków to jeden wielki ból. Ale to nie jest największy problem, bo po rozchodzeniu można spokojnie iść. Problem stanowią obtarcia pachwin i… no i innych rzeczy, gdzie dwie powierzchnie się o siebie stykają i trą podczas iścia. Wiem, że jeżeli czegoś z tym nie zrobię, to będę musiał przerwać marsz. Poprzednio zaufałem pudrowi. Bo to idealny preparat, pupcie niemowlęcia smarują i jak ręką odjął – mówili. To ja powiem – nie działa. Nie zadziałał 3 lata temu, nie zadziałał teraz. Ale przezornie wziąłem ze sobą coś jeszcze – skoro puder, który wysusza nie działa, to należy nawilżyć. Wysmarowałem wszystkie obtarcia wazeliną i ruszyłem w dalszą drogę. Zaprzestałem robienia przerw i starałem się jak najszybciej dotrzeć do Międzywodzia. Jak dobrze, że zabrałem kijki.  

Kijki, to mała dygresja na temat kijków. Jak dobrze, że ktoś to wymyślił. Jak dobrze, że kiedyś mój ojciec kompletnie bez sensu je kupił przez co ja mogłem z nich teraz skorzystać. Tak, ja też się śmiałem z tych wszystkich – kijkowców. Ha – chodzić nie umieją, narty im ukradli?! Cofam wszystko. Jeżeli trudno ci uwierzyć, że kijki robią różnicę – spróbuj. Ale najpierw przeczytaj jak prawidłowo ich używać, albo kogoś o to zapytaj. Z kijkami się nie idzie. Z kijkami się zapierdala! Naprawdę. Raz, że odciążają kręgosłup, dwa – masz czymś zajęte ręce (co też nie jest bez znaczenia przy długich marszach), trzy – nadają tempo, cztery – jak narzucisz sobie dobre tempo, to po prostu pożerasz kilometry, pięć – jesteś zmuszony żeby iść wyprostowanym, przez co nawyk zostaje na stałe. Szczególnie na plaży sprawują się wyśmienicie. Na betonie bywa z tym różnie, bo zazwyczaj powierzchnia jest nierówna, ale plaża jest do nich stworzona. Przynajmniej na razie tak uważam, po opracowaniu – pewnie dużo odbiegającej od prawidłowej – techniki chodzenia z kijkami. Moja wiedza o takim chodzeniu pochodzi jedynie z youtuba i kilku rysunków, ale wydaje mi się, że radzę sobie całkiem nieźle. Także kijki – czynnik który zadecydował o sukcesie całej wyprawy. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem zbyt dynamiczny i zazwyczaj się wlokę. Z kijkami w godzinę przechodziłem około 7km plażą. Wydaje mi się to całkiem dużo. Na oddzielny akapit zasługuje to, jak inni z tymi kijkami chodzą. Przez 360km nie spotkałem ani jednej osoby, która szłaby prawidłowo według zasad o jakich czytałem ucząc się na kijkach chodzić.

Ale wracając - idę. Plan był aby w Międzywodziu zjawić się około 16 (postanowiłem sobie, że sensownie będzie narzucić sobie rytm – pól godziny idę, pół godziny odpoczywam – żeby nie nadwyrężyć się zbytnio), do miasta wkroczyłem kilka minut po 13. Odbiło się to dość mocno na mojej formie. Bąble i obtarcia krzyczały coraz mocniej. Postanowiłem dać sobie trochę wygody, uniknąć deszczu i spróbować się zregenerować – w końcu to dopiero drugi dzień, a ja mam w planach iść dni 18. Zacząłem szukać pokoju. Po trzech – ‘panie! Dla jednej osoby na jedną noc? Powodzenia życzę’, myślałem, że się nie uda. Ale się udało. Pokój 2-osobowy ze wspólną łazienką – 35zł. Nie narzekam. Jeszcze tylko znaleźć bankomat (moje naiwne myślenie – po co brać gotówkę, przecież XXI wiek, wszędzie kartą zapłacę! ). Są dwa – oba tymczasowe, jak udało mi się ustalić codziennie w obu brakuje pieniędzy. Próbuję szczęścia. Bankomat pozwala mi wypłacić tylko 100zł. Wystarczy. Postanawiam się przespać widząc nadciągający deszcz. Budzę się i co? Pieprzone Karaiby! Ani jednej chmury po horyzont. Trudno, pokój zapłacony, trzeba zostać do jutra. Idę obejrzeć miasto. Jakże Międzywodzie inne od Międzyzdrojów. Cisza i spokój. No… prawie. Bo całe miasto ogląda półfinał Wimbledonu. Janowicz chyba nieźle sobie radzi. Aż dziw mnie bierze, że mamy tak mało tenisistów w kraju, gdzie każdy męski przedstawiciel wydaje się być od tego fachowcem. A że myli gem z autem, to już mało istotne. Słucham więc okrzyków to tu to tam. Chyba przegrał, bo nagle nastała cisza. Szkoda.

Oglądam jeszcze zachód słońca, oraz psa, który jest chyba najpopularniejszym tymczasowym mieszkańcem Międzywodzia – Killera. Oczywiście pani właścicielka nazwała tak psa, który jest wielkości myszy. Dzieci są zachwycone: „tataaaaa, a kupisz mi takiego na komunię?”. W pakiecie z quadem pewnie. Wracam do pokoju, smaruję się prawie od stóp do głów wazeliną i idę spać w nadziei, że coś pomoże, bo jak nie, to trzeba będzie wracać do domu…


Piosenka dnia:


17 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 4 lipca, dzień pierwszy: Poznań – Świnoujście – Międzyzdroje:



Pobudka o 5, ostatnie sprawdzenie czy wszystko w plecaku jest, czy dam radę go unieść i w drogę. Plecak dodatkowo obciążony o jedzenie i wodę niestety przekroczył trochę zakładaną wagę, waży – około 9kg (jak się później okaże waga ta będzie się wahać od około 8 do 11kg).

Na dworcu oczywiście łażenie z kąta w kąt, bo nie można postawić tablicy przy dworcu letnim. Trzeba najpierw przejść całą drogę na dworzec główny, żeby sprawdzić i musieć się cofnąć na letni. Normalne. Pociąg startuje z Poznania, więc opóźnienie wynosi tylko 10 minut (chyba nigdy w życiu nie zrozumiem, jak pociągi mogą mieć opóźnienie na stacji, z której ruszają). Nic mnie nie zniechęca – w końcu jadę.

Droga bez historii – i nawet te 4.5h minęło szybko. W atmosferze podekscytowania i niepewnego wyglądania za okno sprawdzając jaka jest pogoda. Aha, dzieci w pociągu są do wytrzymania przez 4h. 4 godziny i 2 minuty już nie. A później jest już coraz gorzej. Czy naprawdę obecne wychowanie polega na mówieniu: „córeczko uspokój się, Panu przeszkadzasz”, podczas skakania z kanapy na kanapę i prawie włażenia mi na głowę? Ale przecież ci wszyscy psychologowie i pedagodzy nie mogą się mylić – dziecku trzeba wytłumaczyć co robi źle. Bez emocji i nerwów. To tłumaczą, a że dziecko słyszy zazwyczaj tylko pierwsze słowo ze zdania? No cóż, dzieci jeszcze nie przeczytały tych wszystkich mądrych książek jak powinny być wychowywane i jak się zachowywać. Do nadrobienia.

Kilometry uciekają, drzewa giną w oddali, wjeżdżamy do Międzyzdrojów – będę tam dzisiaj wieczorem. I tylko głupia, nowoczesna i wygodnicka myśl – może wysiądę, po co mam jechać gdzieś skąd za chwilę będę szedł właśnie tutaj? Myśl odlatuje zagłuszona celem.

Świnoujście. Nie lubię Świnoujścia. 3 lata temu nie lubiłem (podczas pierwszej próby marszu) i nie lubię teraz. Idiotyczne bariery, przejścia. Kluczenie bezsensownie wytyczonymi drogami. Ok., rozumiem, że główna część miasta znajduje się za przeprawą, ale do cholery jasnej, czy w mieście portowym trzeba iść na plażę po wschodniej jego stronie 6km (czyli prawie tyle ile z Przeźmierowa na Stary Rynek w Poznaniu), głównie asfaltem bez pobocza, a potem piachem i podążając zygzakiem? 2km w jedną stronę, przechodzimy tory kolejowe i 2km dokładnie równolegle do poprzedniej drogi z powrotem. Jak na lotnisku czekając na odprawę – od tyczki do tyczki, po taśmie.
Ja rozumiem – gazo-port, utrudnienia (3.5 mld zł utrudnień!), trzeba być wyrozumiałym. Ale skoro muszę nadrobić 4 km żeby ominąć łąkę inną łąką, to pokłady mojej cierpliwości i zrozumienia się kończą.
Nie lubię Świnoujścia. I nawet tego nie poprawiła wizyta w części zachodniej miasta. Tam też do najbliższej plaży idzie się… dziwnie. Po krzakach i buszu. Nieważne, pewnie nie było mi dane zobaczyć zalet tego miasta. Nadrobię kiedy indziej, ale pewnie już nigdy, bo nie lubię tutaj przyjeżdżać. Czas w drogę.

Wreszcie zbliżam się do plaży – początku mojego marszu (chociaż już przeszedłem około 8km klucząc po Świnoujściu), jeszcze 1km do latarni – idę zobaczyć. Jak się później okaże zaliczenie wszystkich latarni także stanie się celem mojego marszu. Podobno najwyższa w Europie, a jej w ogóle nie widać, idę, idę, minuty mijają, powinienem już być u jej podnóża, a dalej jej nie widzę (tak, tak - znowu idzie się slalomem, zamiast w miarę linią prostą - nie można prostej drogi wytyczyć, bo jest las, a ta przecież dobrze się trzyma - Niemiec budował). W końcu jest, wyrasta jakby znikąd  ale wrażenie robi. No to na górę! Próba kupienia biletu ulgowego – bo dla studentów. Pani twierdzi, że doktorantom nie przysługuje. Skoro jest napisane, że dla studentów ulgowy, no to proszę – legitymacja studencka. Nie i już. I nie chodzi o te 2zł różnicy, ale o zasady. Skoro coś jest napisane, to proszę tego przestrzegać. Nie ma zmiłuj – „doktoranci już zarabiają”. No cóż, decyduję się na bilet normalny, ale proszę o możliwość zostawienia plecaka na dole. Pani oglądając plecak sprzedaje jednak bilet ulgowy! Pierwszy pozytyw i wielki uśmiech na mojej twarzy. Widok z latarni nie powala. Pewnie przez pogodę, w każdej chwili zacznie padać, a chmury kłębią się wszędzie. Na szczycie para młoda urządza sobie sesję. Życzę wszystkiego dobrego i schodzę na dół. W końcu muszę ruszyć w drogę. W drodze powrotnej na plaże mijam jeszcze wejście do fortu, który jest udostępniany do zwiedzania, pracownik widząc plecak zagaduje – pierwszy raz podczas wyprawy słyszę „powodzenia”, które będzie mi towarzyszyć prawie każdego dnia przez 360km.

Przywitanie morza- zimnego, brunatnego i groźnego. Teraz 10km plażą. Jak się później okaże moje wyliczenia kilometrowe często dość mocno odbiegały od stanu faktycznego (niestety zawsze zaniżałem o około 2-4km długości odcinków), ale dla uproszczenia będę ich tutaj używać. Droga monotonna, towarzyszą tylko mewy. Gdyby nie pogoda, która postanawia co kilka minut mnie moczyć, to to jest właśnie esencja mojego ‘iścia’ – pusta plaża i spokój. Brak ludzi. Można tam zamieszkać. I tylko te wkurzające i nieprzybliżające się ani trochę zabudowania Międzyzdrojów (niecka wybrzeża – w linii prostej byłoby znacznie bliżej).

Po około 2h Międzyzdroje. Tłum ludzi i tandety – chciałoby się sprawdzić, czy czasem piasek też nie jest z plastiku, a morze fototapetą. Pech chciał, że akurat tego dnia rozpoczynał się festiwal gwiazd. Także normalny tłum, ceny i tandeta została podniesiona do kwadratu. Dzieciaki z notesami, które same nie wiedzą kogo szukają (szeptane: „a to jest ktoś znany?”), pewnie gdyby nie mój plecak to i ja rozdałbym kilka autografów.
Szybko opuszczam to miejsce, uzupełniam zapasy i idę obejrzeć starą (?) część Międzyzdrojów, chociaż raczej wydaje mi się, że jest to kolejny zabieg marketingowy – zbudować coś na kształt starej części rybackiej. Nie istotne, wygląda to super i bardzo dobrze, że chociaż trochę próbuje się utrzymać klimat miejscowości w duchu rybackim (dlaczego nie zrobiłem ani jednego zdjęcia nie mam pojęcia do dziś). Wracam na plażę, oglądam zachód słońca (pogoda na szczęścia się poprawia z minuty na minutę) i ruszam w kierunku Międzywodzia. Jako, że robi się już późno zaczynam szukać miejsca pod namiot. Pech chce, że jestem na terenie Wolińskiego Parku Narodowego, co skutkuje tym, że za rozbicie namiotu mam bonus mandatowy: nie wolno się rozbijać w miejscach nie-biwakowych, a już szczególnie w parkach narodowych. Nie szkodzi, liczę, że tak jak jakieś 90% pozostałych obowiązujących przepisów w Polsce i ten nie zostanie wyegzekwowany. Bardziej niepokoi mnie miejsce – a raczej jego brak. Plaża na odcinku Międzyzdroje – Międzywodzie jest dość wąska, od lądu oddzielona klifem, także do lasu wejść nie można. Trudno – rozbijam się maksymalnie blisko klifu (czyli około 15m od linii wody) z nadzieją, że w tej nocy fale namiotu nie dojdą, a drzewo nie spada w to samo miejsce (dlatego rozbijam się obok drzewa, które wygląda na niedawno osunięte). Z problemami, ale zasypiam.

Dwie rzeczy do dodania: żadna rodzina z dzieckiem w wieku 5-14 lat nie wytrzyma 5 minut bez kłótni – zgroza. Żadna. A to lody, a to piwo dla tatusia, a to „wejdę tylko na chwilę zobaczyć te butki”, a to gokarty, a to, że za ciepło, a to że za zimno, a to, że za dużo piasku. Nie ważne – każda rodzina, którą minąłem (i minę!) się kłóci. Urlop pełną gębą.

Druga rzecz – zostałem ochrzczony Cejrowskim przez małego chłopca jeszcze w Świnoujściu, bo byłem zmęczony ciągłym zakładaniem i zdejmowaniem butów bo „to już na pewno początek plaży”, więc sporo drogi po betonie pokonałem boso. Bardzo lubię Cejrowskiego, jest dla mnie wielką inspiracją, także musiałem o tym napisać, bo zrobiło mi się bardzo miło.


Gazoport

Gazoport z góry - 3.5mld utrudnień

Pierwsza bitwa o ulgowy bilet

Ekskluzywny pokój z widokiem na morze

Na pewno nie spadną