Około 2 w nocy. Słyszę ktoś idzie po schodach. Jestem pewien,
że za chwilę zacznie dobijać się do mojego pokoju. Przeczucie mnie nie myli –
szarpanie za klamkę, zniechęcony zamkniętymi drzwiami intruz wraca na dół.
Słyszę dźwięki obijających się o siebie kluczy. Kroki po schodach. Klucz ląduje
w zamku, odkluk i Pan wchodzi. Zdążyłem zapalić światło. Pan wyraźnie
zaskoczony:
- Pan tu śpi?
- tak
- to niech się Pan zakluczy
I tyle. Ani ‘przepraszam’, ani nic. Ot – wujek dobra rada
przyszedł skontrolować, czy jestem przekluczony (byłem – nie wystarczyło).
Dnia dzisiejszego dołączy do mnie towarzysz na dwa dni. Z
jednej strony się cieszę – wreszcie będę miał do kogo gębę otworzyć. Z drugiej –
druga osoba może chcieć iść innym tempem, inną drogą i postoje będzie chciała
robić o innych porach niż ja. Ale i tak się cieszę. Muszę tylko zdążyć ją
odebrać z dworca w Kołobrzegu. Według mojej rozpiski z Grzybowa do Kołobrzegu
jest około 4km. Do tego wygodną ścieżką rowerową równoległą do plaży – pół godziny,
góra 40 minut. Wyruszam więc godzinę przed przyjazdem pociągu do Kołobrzegu.
Drogę do tablicy „Kołobrzeg”
rzeczywiście pokonuję w około 30 minut. Ucieszony wkraczam do miasta i pytam
pierwszą osobę - jak najbliżej na dworzec. Okazuje się że to ‘najbliżej’ jest
całkiem daleko – około 40 minut drogi. Mi zostało 20. Znowu powie, że się
spóźniłem. Staram się do tego nie dopuścić. Idę tak szybko jak się da,
oczywiście w mieście nie warto ustawiać znaków jak dojść do tak mało istotnego
miejsca jak dworzec PKP, lepiej oznaczać drogi na różne place, skwery, urzędy.
Oczywiście, że tak. Przecież stali mieszkańcy muszą wiedzieć, że do Starostwa
mają iść tą drogą, bo o tym nie wiedzą po 20 latach mieszkania w mieście. A
turyści? A turyści o drodze na dworzec informowani być nie muszą – bo po co
przecież? Dłużej będą się po mieście pałętać, to zostawią więcej pieniędzy.
Nieistotne, docieram na dworzec minutę po czasie, ale szczęście mi sprzyja, bo
pociąg opóźniony 5 minut.
W składzie dwuosobowym ruszamy na plażę. Towarzysz nie daje
się przekonać, że plażą na dłuższą metę nie da się iść. Trudno, idziemy. Będąc
na jej miejscu też bym chciał iść na plażę. Kołobrzeg, to jednak Kołobrzeg. Jeżeli
uważałem, że wcześniejsze miejscowości były zatłoczone, to nie widziałem
jeszcze niczego. Przedostanie się na plażę jest mocno irytujące. Na plaży też
tłok. No ale idziemy. Znowu boso (przecież nie mogę pokazać, że ja mięczak i
będę w butach iść!). Staramy się wymijać dzieci i dzieci trochę większe, które
co 2m budują zamki w piasku. Spowalniają nas skutecznie. Ja jednak staram się być
kulturalnym i nie wbijać kijków w ich stopy i ręce podczas mijania.
Aha, podczas marszu po plaży z kijkami boso doświadczyłem
nowego poziomu bólu. Geneza: kijek zostaje przesunięty z tyłu na przód przy
użyciu mięśni ramienia. Podczas tego ruchu coś go zaburza (wiatr, kamień na
podłożu, dziecko, grawitacja – przy dużym pochyleniu linii brzegowej), przez co
trasa kijka zostaje zmieniona i kijek znajduje się na kursie kolizyjnym z naszą
nogą (prawą zazwyczaj). Kijek zostaje wbity w podłoże zbyt blisko naszej nogi.
Prawa stopa (a w szczególności skrajny prawy palec owej stopy) uderza w wbity w
podłoże kijek. Następuje moment ciemności przed oczami i gromkiego okrzyku „k…a!”.
Ból przeogromny. Zaskakujące mnie samego, ale jest to ból nawet większy od
nadepnięcia w dzieciństwie gołą stopą na klocek lego.
Idziemy plażą, z ust towarzysza padają słowa, których
myślałem, że nigdy w życiu nie usłyszę – możesz iść wolniej, bo nie nadążam? Ha!
Niedługo pszczoły przestaną robić miód, a Araby kupować Mercedesy. Czego, jak
czego, ale tego bym się nigdy nie spodziewał.
Mój lobbing odnosi spektakularny sukces – wychodzimy z plaży
na szlak. Jestem zadowolony, bo za Kołobrzegiem podobno atrakcyjne tereny można
obejrzeć w sąsiedztwie szlaku: Smolne Bagno – które chyba jednak ominęliśmy
idąc plażą, albo jest tak niewidoczne, że go nie dostrzegliśmy; pasy startowe,
wpół czynne lotnisko i potężne hangary porośnięte roślinnością. Powiem, że bez
rewelacji. Ścieżka zrobiona ładnie, wybrukowana z podziałem na ruch pieszy i
rowerowy, ale widoki nie są na tyle atrakcyjne żeby chodzić po niej w pełnym
słońcu. Zbudowano tam kilka punktów widokowych na owe lotnisko, ale dla mnie
bez rewelacji. Może dlatego, że przez 20 lat wychowywałem się w sąsiedztwie
bunkrów, a od lat 7 nad głową przelatują mi samoloty i lotniska zbyt atrakcyjne
dla mnie nie są. Idziemy dalej. Towarzysz ma dużo energii i zapału. Chyba za
bardzo nie będzie potrafił rozłożyć sił. Trochę też go rozumiem, bo jutro
musimy być w Mielnie, stamtąd wraca pociągiem do Poznania, także chce przejść
jak najwięcej dzisiaj. No to idziemy. Mijamy Podczele, Bagicz, Sianożęty. W Ustroniu Morskim robimy przerwę na obiad. Według planu tutaj miał nastąpić
koniec dzisiejszego etapu. Na pytanie – wystarczy na dzisiaj? Towarzysz
obwieszcza, że wcale zmęczony nie jest i że idziemy! Jak idziemy, to idziemy.
Trochę plażą, trochę szlakiem. Plażą dochodzimy do ujścia rzeki Czerwonej
(rzeczywiście ma lekko czerwonawy kolor – nie wiem czym spowodowany).
- Zmęczona?
- Nie! Idziemy!
Godzina później:
- Zmęczona, robimy postój?
- Nie! Idziemy! A to daleko?
- Gdzieś 5km, 40 minut.
Godzina później:
- Zmęczona?
- Nie… Daleko jeszcze?
- ja wiem… z 5 km?
Dochodzimy do Pleśna (Pleśnej?).
- To może tutaj dzisiaj skończymy, zmęczona?
- Nie, idziemy! Jak daleko do Gąsek?
- Hmmm… 5 km?
Pół godziny później:
- ja już nie mam siły, gdzie te Gąski?!
- ale dopiero pytałem, czy jesteś zmęczona… Mamy jeszcze z
5km.
- dla ciebie zawsze jest 5 km, albo godzinka drogi.
Po drodze towarzyszą nam jeszcze spore zastępy komarów i
much. Nie przepadam. Zaczynam się sam niepokoić i wkurzać, bo powinniśmy już te
5km przejść dawno temu. Po raz drugi słyszę: „Zwolnij”. Czuję się jak Bóg! To
jedna z dwóch rzeczy, których nigdy bym się nie spodziewał usłyszeć (drugą
jest: „Uwielbiam chodzić z tobą na imprezy, ty to taki zabawowy jesteś!”).
Po raz trzeci powtarza się sytuacja – latarnię powinno być
widać już od dawna. Próżno jej szukać. Nic.
- to gdzie ta latarnia?
- pewnie jeszcze z 5km.
Gąski witają nas obecnym na każdym płocie, domu, ogrodzeniu
znakiem: „Nie dla atomu” wymiennie z „Atom stop”. Rzeczywiście przypominam
sobie, że jest to jedno z trzech miejsc pod elektrownię atomową (Gąski,
Żarnowiec i Lubiatów). Rozumiem protesty ludzi, ale z drugiej strony jest to
dziura jak mało która. Okropne miejsce. Wygląda jakby ktoś powierzył projekt
zagospodarowania przestrzennego 3 latkowi. Wieś bez ładu i składu. Atrakcyjność
ratuje tylko latarnia. Najlepiej charakter i ‘atrakcyjność’ tego miejsca
podsumował jeden z mijanych tam wczasowiczów (jak można się tam w ogóle
wczasować?!): „tu nie ma co robić, tutaj trzeba odpoczywać”. Otóż to. A jak nie
ma pogody, to tylko strzelić sobie w głowę. Tutaj nawet nie ma chodnika, tylko
trzeba uprawiać slalom między samochodami na jedynej, dziurawej fatalnej drodze
biegnącej przez Gąski. Zgroza.
Szukamy noclegu. Nawet nie pytam, czy to koniec dzisiejszego
etapu, po twarzy towarzysza, ale też po swoich nogach czuję, że wystarczy.
Sprawa, która nie daje mi spokoju do dziś. Widocznie ludzie mają
za dobrze. Nawet w Gąskach. Bo ja rozumiem – nie chcieć przyjąć jednej osoby na
jedną noc za 30, 40 nawet 50 zł – rozumiem. Nie jest to aż taki duży pieniądz.
Chociaż ja bym na pewno za 40zł przyjął kogoś, kto przychodzi około 18-19, nie
chce pościeli, bo ma śpiwór i dnia następnego o 8 opuszcza pokój. Zero
obowiązków, a 40zł to już coś (wody też za dużo zużyć nie jestem w stanie). Ale
ok. – 40zł, 50zł, może ktoś tym jeszcze gardzić. Ale sytuacja analogiczna,
tylko że dwie osoby i gardzić 80, 90zł? 100zł? No cholera jasna, przychodzi
dwoje ludzi, nie meneli, są mili, uśmiechają się, nie chcą pościeli, niczego
nie chcą oprócz łóżka i prysznica i dają 90zł za nocleg do 8 rano dnia
następnego. Nie – mi się to nie kalkuluje. Się nie kalkuluje, to nie. Do
widzenia.
Po 40minutowym szukaniu w końcu się udaje. Dzwonimy do, jak
się później okazało, starszej Pani. Pada zaskakujące pytanie – czy jesteśmy młodzi.
To zależy. Panią ciężko zrozumieć, próbujemy nakłonić ją żeby do nas wyszła, bo
i tak stoimy pod drzwiami. Zgadza się. Po 5 minutach czekania dochodzę do
wniosku, że chyba nas olała. 5 minut później - wyłania się. Staruszka ledwo
człapiąca. Pokój ma, dwuosobowy. Ale na poddaszu, na które trudno wejść (sama
stamtąd schodziła dlatego tak długo to trwało). Oglądamy pokój – ekstra. Jedynym
minusem jest to, że pokój na poddaszu (3, albo 4 poziom domu), a łazienka do
niego na dworze. Ale cena atrakcyjna (60zł za pokój na naszą dwójkę), my
zmęczeni więc nic więcej nam nie trzeba. Zostawiamy rzeczy i jeszcze idziemy
jeść (dostałem chyba największe na świecie spaghetti) oraz obejrzeć latarnie,
bo jutro to się cofać do niej nie będziemy – co to, to nie!
Gąski, to naprawdę wielka dziura. Polecam obejrzeć na Street
View zanim się tam wybierzecie – bo atrakcyjnie, tanio i cisza: http://goo.gl/maps/Mkx7G <- główna ulica
i centrum
Jedyna atrakcja, poza latarnią: http://goo.gl/maps/cIgXH <- jeszcze z
wszystkimi literkami
Piosenka dnia szóstego:
Dużo takich miejsc mija się po drodze. Tutaj w drodze do Kołobrzegu |
Gwiazda |
Gwiazda rozpędza się do drogi |
Bardzo spodobało mi się to 'Amerykańskie przedmieście' w Sianożętach |
Ujście rzeki Czerwonej |
w Gąskach |
Pokój na poddaszu |
Czekam i czekam na kolejne posty, a kiedy już przestaję sprawdzać pojawiają się trzy na raz. Ale bardzo dobrze! Fajnie znów przenieść się na chwilę do Pańskiego świata, chociaż ten reportaż przypomina mi o niezrealizowanych planach na tegoroczne wakacje. Cóż, może w przyszłym roku uda mi się zrobić spontanicznie coś równie szalonego, jak wyprawa przez polskie wybrzeże. Pozdrawiam i z niecierpliwością wypatruję kolejnych części ;)
OdpowiedzUsuńTo życzę odwagi i wytrwałości w realizacji swoich marzeń!
OdpowiedzUsuńI zachęcam do zaglądania tutaj. Samego spaceru zostało do opisania jeszcze kilka dni, natomiast są też plany dalsze związane z tym blogiem, mam nadzieję, że okażą się atrakcyjne dla czytających.