28 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 8 lipca, dzień piąty: Mrzeżyno – Grzybowo (32km)

Rozbijając namiot ucieszyłem się z miejsca – twardo, lekki spad – nie będę potrzebować żadnej imitacji poduszki. No cóż, spad okazał się zbyt duży. Szczególnie jeśli śpi się w śliskim śpiworze na śliskiej karimacie położonej w śliskim namiocie. Noc polegała na walce z grawitacją. Już teraz wiem jak czują się gąsienice próbujące wspinać się po szybie, na której został rozlany olej (nie żeby mnie to kiedyś zastanawiało co one czują, ale jak coś – już wiem). Nie spałem, walczyłem. Ale lenistwo nie pozwalało na ruch – przestawiam namiot. Niestety walka okazała się skazana na porażkę, także właściwie i tak resztki snu jakie udało mi się wyrwać odbywały się w pozycji skulonej w dole namiotu.

Zaniepokojony, że Mrzeżyno już blisko i za chwilę będę odwiedzany przez coraz to większe rzesze turystów szybko się spakowałem i ruszyłem dalej w drogę. O tym, że jestem już blisko miała świadczyć grupka, która pojawiła się na horyzoncie wczorajszego wieczoru. Po 15 minutach marszu okazało się, że to grupa nudystów, którzy przyjechali opalać swoje zadki w spokoju z dala od wszystkich. Do Mrzeżyna ponad 10km. Po 1.5h widzę wejście do Mrzeżyńskiego portu. Ludzie zbierają się już do opalania. Wyjdę następnym wyjściem do miasta. Albo następnym. Jeszcze jedno. Dobra, następnym już na pewno, lepiej wcześniej niż potem się cofać. Nienawidzę się cofać. Od cofania bardziej nie lubię tylko w tej chwili pasztetu profi, który będzie mi jeszcze towarzyszyć przez 10 dni. Tak, następnym wyjściem wyjdę. Tak, koniec piachu, betonowe chodniki od wejścia do portu, po prawej płot. Dziękuję, dobranoc. Nienawidzę się cofać. I się nie cofnę. Wolę obejść 5km niż cofnąć się o 10m. Więc gramolę się na te betonowe chodniki zamiast cofnąć się 30 metrów. Na myśl przychodzi mi scena:


I jak Marty on nigdy nie da o sobie powiedzieć tchórz obojętnie jak głupia sytuacja by to była, tak ja nigdy się nie będę cofać! Na szczęście drzwiami nie dostałem, rybą z kutra też nie. Nie zginąłem pomimo tabliczki – „wejście na falochron grozi śmiercią”.

W Mrzeżynie jem pyszną grochówkę i idę dalej. Tym razem znów zostawiam plaże i wybieram szlak. Następne jest Rogowo (4km). Miejscowość dziwna. Dawne wojskowe koszary i ośrodek wypoczynkowy dla wojskowych. Nie wiem czy na co dzień, poza sezonem ktoś tam mieszka. Miejscowość rozpoczyna się niespodziewanie, bo nagle na polu pojawiają się domy. Skupisko wielkich wojskowych budynków, budynki zbudowane są na odcinku 200-300m bardzo blisko siebie i nagle wszystko się kończy. Żadnej strefy przejściowej. Dziwne miejsce. Nieprzyjazne. Jeśli gdzieś w Polsce mogliby mieszkać kanibale, zboczeńcy i chcieliby się ukryć – idealne miejsce. Opuszczam to miejsce i dalej idę do Dźwirzyna (5km). Po raz kolejny pieszy szlak idzie po ścieżce rowerowej z zakazem ruchu pieszego. Czas przywyknąć. Po drodze jeszcze mijam jezioro Resko. Znaki informują mnie, że jezioro prywatne i zakaz wstępu. Jakaś dziwna okolica.

Dzisiejszy etap planowałem zakończyć w Dźwirzynie, ale chyba moje tempo nie jest za dobre, a też nie chciałbym żeby ta moja wyprawa trwała miesiąc, więc postanawiam trochę wyprzedzić zakładany plan i ruszyć do Grzybowa. Dalej idę szlakiem. Od Mrzeżyna prawie nieprzerwanie do Kołobrzegu prowadzi ścieżka rowerowa. Jak nad morzem lubi się jeździć rowerem, to tutaj na pewno jest to wygodne miejsce.

Grzybowo. Mam sentyment do tej wioski. Pierwszy raz (świadomy pierwszy raz) widziałem w niej morze jakieś 15 lat temu. Wtedy było tutaj może 15 chatek, a do morza szło się dobre 40minut przez bagna i łąki. Teraz to już pełnoprawny członek stowarzyszenia – miejscowości morskie gdzie można wypoczywać. Bo i utwardzone drogi i sklepy i cały szereg mechanicznych wyłudzaczy pieniędzy. Nie udało mi się odnaleźć domu, w którym byłem 15 lat temu. Pewnie albo przebudowany albo przepadł w gąszczu innej zabudowy.

Niemcy. Wszędzie Niemcy. Przyzwyczajony jestem do tego, że nad Bałtykiem jest ich dużo, ale chyba Grzybowo to ich enklawa. Jak kiedyś będą chcieli zrobić ponownie szturm na Polskę, to gwarantuję wam że pierwsze natarcie ruszy z Grzybowa. Pół miasta jest ich. I to nie w roli turystów, ale właścicieli. Wszyscy podlewali swoje ogródki i gadali z Helmutami przez telefon. Pewnie już coś szykują. A ja… a ja starałem się znaleźć nocleg w polskim domu. Nie było łatwo (jeżeli chodzi o cenę), więc postanowiłem zgodzić się na 40zł za noc. Dzisiaj i tak wyrobiłem 120% normy więc mogę sobie pozwolić.

Piosenka dnia.

"I try to find myself, I try to move on": Parov Stelar - Coco


Widok za oknem o poranku
Wejście do portu w Mrzeżynie

I wschodnia część portu

Prywatne jezioro, prywatna woda, prywatna trzcina i prywatne wiatraki

Wejście do Dźwirzyna

Ujście kanału Resko

2 komentarze:

  1. Jak w szczegółach wyglądały Twoje posiłki? Ich częstotliwość. Rozumiem, że Profi rulez, ale skoro od startu targałeś paszteciki to albo poza nimi w plecaku miałeś tylko parę skarpet na zmianę, albo nie przejadałeś jakichś nieprzyzwoitych ilości kalorii? Sporadycznie wspominasz, że jadłeś ale wydaje się, jak byś raczej sporadycznie coś "przekąszał". Przy takim marszu po sobie spodziewałbym się jakiegoś wilczego apetytu i pewnie jedzenie byłoby moją obsesją ;) Dwa lata temu na majówce w Międzyzdrojach pogoda bardzo nie dopisała i wole nie wspominać ile wtedy przejedliśmy po prostu siedząc na tyłkach.

    OdpowiedzUsuń
  2. jedzenia nie targałem ze sobą, ewentualnie na kolację / śniadanie jeśli wiedziałem, że sklepu dalej nie będzie i czasem kanapki, które zostały ze śniadania. Pasztety, pomimo że miałem już ich dość, były najlepszą opcją na smarowanie chleba (wymiennie z białymi serkami), bo nie topi się, od gorąca za szybko się nie popsuje itp.
    Codziennie jadłem jeden ciepły posiłek w jakimś barze. Nieraz na cały dzień wystarczała zupa, a nieraz zdarzało się, że jednego dnia jadłem zupę + jakiś zestaw obiadowy + pierogi w okolicy kolacji. Dodatkowo na drogę wrzucałem sobie coś słodkiego: batona albo czekoladę.
    I to w zupełności wystarczało. Ja na co dzień nie jem za dużo, w trakcie marszu jadłem wydaje mi się jeszcze mniej, ale wystarczająco. Często nie chciało mi się jeść przez cały dzień, ale wiedziałem że coś wciągnąć trzeba, więc wtedy była zupa. No i nieodłącznym elementem dziennych posiłków była albo maślanka albo kefir, albo jakiś jogurt. Co drugi / trzeci dzień żywiłem się też owocami. Zdarzyło się zjeść w ciągu dnia np. kilogram malin, który rujnował mój budżet. ;)
    Ogólnie - niedziwota, że schudłem około 6kg w 2 tygodnie. :)

    Także każdego dnia jadłem śniadanie: 2/3 bułki z pasztetem / serkiem
    Prawie zawsze obiad: zupka (zazwyczaj grochówka albo żurek - bo najbardziej tłuste, lub zestaw obiadowy (prawie zawsze devolay + frytki + surówka)
    Kolacja rzadko: bułka / jogurt

    W czasie drogi przekąski w postaci bułek / czekolad / owoców / batonów / suchych kabanosów

    OdpowiedzUsuń