21 sierpnia 2013

Pieszo przez Bałtyk: 5 lipca, dzień drugi: Międzyzdroje – Międzywodzie (18km)

Pierwsza noc na plaży. Dźwięki jakich się nie spodziewałem. Morze i szumiący, przesuwający się piasek wydają dźwięki wszelakie. I można dowolne sytuacje do tych dźwięków dołożyć: poczynając od zwierząt krążących wokół namiotu, przez rozpalanie ogniska z wcześniejszym łamaniem gałęzi, a kończąc na pijanym menelu, który przyłożył twarz do namiotu od drugiej strony i chucha mi prosto w twarz. Nie powiem – bałem się kilka razy, co jest po drugiej stronie namiotu. Wyszedłem dwukrotnie. Nie było nic oprócz grającego piasku i szumiących fal. Ale noc bardzo nerwowa. Trochę niewyspany, trochę połamany ale zadowolony, że już rano wyszedłem z namiotu popatrzeć na morze. Niestety pogoda nie rozpieszcza. Znów chmury kłębią się aż po horyzont. Dostaję informację, że dzisiaj na wybrzeżu zachodnim ma lać więc powinienem się pospieszyć z dojściem pod jakikolwiek dach. Więc się spieszę.

Jeszcze dnia poprzedniego tuż przed zaśnięciem zastanawiałem się co jest za górką. A raczej za wybrzuszeniem brzegu w stronę morza, przez co nie widać, co jest dalej na plaży (plaża na tym odcinku poza wąskim pasem piachu to stromy klif z drzewami). Coraz bardziej mnie to ciekawiło, bo godzinę po zachodzie słońca ciągle ktoś z wschodu na zachód plażą szedł. I to zazwyczaj obywatele, którzy zapalali mi lampkę ostrzegawczą pod tytułem – podejdzie, na bank jest pijany i na pewno chce mi dać w cymbał. Jednak podążając za radą Kingi Choszcz (polecam jej książkę – „Prowadził nas los”) jeżeli się czegoś nie boimy to to nie nastąpi. Nie wolno przyciągać złych emocji myśleniem o nich. Więc nie myślałem. I nic podczas wędrówki złego się nie wydarzyło.

Ale do puenty – niepokoiła mnie ta górka, więc pośpiesznie zwinąłem namiot, spakowałem plecak i w drogę na wschód. Dnia poprzedniego wieczorem, nie chciałem przejść zbyt dużego odcinka od Międzyzdrojów do Międzywodzia, aby być mniej więcej pomiędzy tymi miejscowościami (żeby maksymalnie uniknąć obecności innych ludzi podczas snu). Wydawało mi się, że jestem mniej więcej w połowie, a co było za górką? Oczywiście wejście do miejscowości  (Grodno bądź Wisełka, których sobie na moim spisie miejscowości nie zaznaczyłem) i zagubione duszyczki pałętały się najprawdopodobniej wokół mojego namiotu przez sporą część nocy. Także – bardzo udało mi się odejść od zabudowy na noc – jakieś 900m.

Spieszę się, bo chmury coraz czarniejsze. Tej mój pośpiech ma minusy, bo dopadają mnie demony wyprawy poprzedniej – odciski, odparzenia i obtarcia. Stopy to właściwie jeden wielki bąbel (idę cały czas boso), więc po każdym postoju pierwsze 10 kroków to jeden wielki ból. Ale to nie jest największy problem, bo po rozchodzeniu można spokojnie iść. Problem stanowią obtarcia pachwin i… no i innych rzeczy, gdzie dwie powierzchnie się o siebie stykają i trą podczas iścia. Wiem, że jeżeli czegoś z tym nie zrobię, to będę musiał przerwać marsz. Poprzednio zaufałem pudrowi. Bo to idealny preparat, pupcie niemowlęcia smarują i jak ręką odjął – mówili. To ja powiem – nie działa. Nie zadziałał 3 lata temu, nie zadziałał teraz. Ale przezornie wziąłem ze sobą coś jeszcze – skoro puder, który wysusza nie działa, to należy nawilżyć. Wysmarowałem wszystkie obtarcia wazeliną i ruszyłem w dalszą drogę. Zaprzestałem robienia przerw i starałem się jak najszybciej dotrzeć do Międzywodzia. Jak dobrze, że zabrałem kijki.  

Kijki, to mała dygresja na temat kijków. Jak dobrze, że ktoś to wymyślił. Jak dobrze, że kiedyś mój ojciec kompletnie bez sensu je kupił przez co ja mogłem z nich teraz skorzystać. Tak, ja też się śmiałem z tych wszystkich – kijkowców. Ha – chodzić nie umieją, narty im ukradli?! Cofam wszystko. Jeżeli trudno ci uwierzyć, że kijki robią różnicę – spróbuj. Ale najpierw przeczytaj jak prawidłowo ich używać, albo kogoś o to zapytaj. Z kijkami się nie idzie. Z kijkami się zapierdala! Naprawdę. Raz, że odciążają kręgosłup, dwa – masz czymś zajęte ręce (co też nie jest bez znaczenia przy długich marszach), trzy – nadają tempo, cztery – jak narzucisz sobie dobre tempo, to po prostu pożerasz kilometry, pięć – jesteś zmuszony żeby iść wyprostowanym, przez co nawyk zostaje na stałe. Szczególnie na plaży sprawują się wyśmienicie. Na betonie bywa z tym różnie, bo zazwyczaj powierzchnia jest nierówna, ale plaża jest do nich stworzona. Przynajmniej na razie tak uważam, po opracowaniu – pewnie dużo odbiegającej od prawidłowej – techniki chodzenia z kijkami. Moja wiedza o takim chodzeniu pochodzi jedynie z youtuba i kilku rysunków, ale wydaje mi się, że radzę sobie całkiem nieźle. Także kijki – czynnik który zadecydował o sukcesie całej wyprawy. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem zbyt dynamiczny i zazwyczaj się wlokę. Z kijkami w godzinę przechodziłem około 7km plażą. Wydaje mi się to całkiem dużo. Na oddzielny akapit zasługuje to, jak inni z tymi kijkami chodzą. Przez 360km nie spotkałem ani jednej osoby, która szłaby prawidłowo według zasad o jakich czytałem ucząc się na kijkach chodzić.

Ale wracając - idę. Plan był aby w Międzywodziu zjawić się około 16 (postanowiłem sobie, że sensownie będzie narzucić sobie rytm – pól godziny idę, pół godziny odpoczywam – żeby nie nadwyrężyć się zbytnio), do miasta wkroczyłem kilka minut po 13. Odbiło się to dość mocno na mojej formie. Bąble i obtarcia krzyczały coraz mocniej. Postanowiłem dać sobie trochę wygody, uniknąć deszczu i spróbować się zregenerować – w końcu to dopiero drugi dzień, a ja mam w planach iść dni 18. Zacząłem szukać pokoju. Po trzech – ‘panie! Dla jednej osoby na jedną noc? Powodzenia życzę’, myślałem, że się nie uda. Ale się udało. Pokój 2-osobowy ze wspólną łazienką – 35zł. Nie narzekam. Jeszcze tylko znaleźć bankomat (moje naiwne myślenie – po co brać gotówkę, przecież XXI wiek, wszędzie kartą zapłacę! ). Są dwa – oba tymczasowe, jak udało mi się ustalić codziennie w obu brakuje pieniędzy. Próbuję szczęścia. Bankomat pozwala mi wypłacić tylko 100zł. Wystarczy. Postanawiam się przespać widząc nadciągający deszcz. Budzę się i co? Pieprzone Karaiby! Ani jednej chmury po horyzont. Trudno, pokój zapłacony, trzeba zostać do jutra. Idę obejrzeć miasto. Jakże Międzywodzie inne od Międzyzdrojów. Cisza i spokój. No… prawie. Bo całe miasto ogląda półfinał Wimbledonu. Janowicz chyba nieźle sobie radzi. Aż dziw mnie bierze, że mamy tak mało tenisistów w kraju, gdzie każdy męski przedstawiciel wydaje się być od tego fachowcem. A że myli gem z autem, to już mało istotne. Słucham więc okrzyków to tu to tam. Chyba przegrał, bo nagle nastała cisza. Szkoda.

Oglądam jeszcze zachód słońca, oraz psa, który jest chyba najpopularniejszym tymczasowym mieszkańcem Międzywodzia – Killera. Oczywiście pani właścicielka nazwała tak psa, który jest wielkości myszy. Dzieci są zachwycone: „tataaaaa, a kupisz mi takiego na komunię?”. W pakiecie z quadem pewnie. Wracam do pokoju, smaruję się prawie od stóp do głów wazeliną i idę spać w nadziei, że coś pomoże, bo jak nie, to trzeba będzie wracać do domu…


Piosenka dnia:


2 komentarze:

  1. koniecznie musisz mi opowiedziec jak z tymi kijami chodzic, moze sie przekonam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo polecam. dla mnie sprawdzają się idealnie. biegać nienawidzę, roweru nie chce mi się nigdy znosić z mieszkania, a długie chodzenie bez podparcia też nie jest za fajne. Kijki są ok. We wrześniu się umówimy - koniecznie :)

    OdpowiedzUsuń