Bieganie, coś czego nienawidziłem, zarzekałem się – nigdy,
przenigdy, zgiń, przepadnij. Bo nadmiernie męczące, bo brak tchu, bo pocisz się
i zapewne za chwilę będziesz chory, bo jest po prostu – głupie (czy nawet –
gupie). I w swoim postanowieniu – nie będę nigdy biegał – trwałem przez lat
sporo, bo przeszło 20. Aż tu nagle zbliżam się nieuchronnie do 30stki i masz –
biegam. I w tym momencie właściwie można skończyć – nie wpis – wszystko,
wyłączyć telewizor, zaciągnąć kurtynę i tyle. Tyle warte są moje słowa, założenia
i postanowienia.
Ale to pokazuje mi jedno – człowiekowi zawsze (w każdym
momencie swojego życia) wydaje się, że właśnie w tym momencie jest
najmądrzejszy i jego sądy są te jedyne i sprawiedliwe (nie mówię tutaj o
wiedzy, bo to oczywiste, że nabywamy jej z wiekiem). Nie. Mądrzejemy z wiekiem,
a przynajmniej zmieniamy poglądy, na bardzo wiele rzeczy, jak nie na wszystko.
Ale nie o tym, o bieganiu będzie.
Bieganie… tak jak kiedyś śmiałem się z kijkowców, tak z
biegaczy… - hmm raczej traktowałem ich w kategorii – och, biegam, bo to teraz
takie modne, będę błyszczeć w towarzystwie, no a już na pewno na facebooku
poprzez wpisy – idę biegać. Powiedzmy sobie szczerze – co może być fajnego w
zakładaniu pedalskich rajstop, pstrokatych butków i robieniu pętelek wokół
osiedla / wsi / miasta? No nic przecież. Idiotyzm. I człowiek jeszcze po tym
zmęczony. Głupki…
Jednak coś się we mnie zmieniło. Właściwie to już w zeszłym
roku podczas mojego spaceru wzdłuż morza. Zobaczyłem, że aktywność fizyczna
może być fajna. Mało tego – przyczynia się do lepszego samopoczucia jak i
lepszej sylwetki (co w przypadku grubaska jak ja nie jest bez znaczenia). Ale
po powrocie twardo stałem na stanowisku – bieganie jest do bani. I tak
chodziłem z tymi kijkami i chodziłem, ale zaczęło mi się to nudzić. Bo za dużo
czasu, bo trasy nie takie, bo efekty już nie tak widoczne jak podczas
codziennych 30km spacerów. Potrzebowałem nowego bodźca. No i jeszcze wkurzałem
się na endomondo, że dla chodzików nie oferuje żadnych ‘fajnych ficzerów’, a
dla biegaczy, to ich po prostu wysyp. Od zwykłego mierzenia czasu, przez ‘coopery’,
a kończąc na wkurzających wskaźnikach, z których wynika, że jest się największą
pierdołą wśród znajomych, bo mają oni wszystkie wyniki lepsze o jakiś milion
lat świetlnych. Postanowiłem – pokażę im wszystkim, jak zobaczą mój wynik Coopera
na swoich tablicach, to z zazdrości spalą więcej kalorii niż po maratonie.
Tak też zrobiłem, przeprowadziłem wszystkie możliwe testy
jakie endomondo oferowało (albo o których istnieniu wiem), po powrocie do domu przekonany
o swoich wyśmienitych rezultatach zacząłem je analizować. Hmmm… cóż.
Powiedzieć, że dżdżownica przemiesza się ode mnie szybciej, to nie powiedzieć
nic. Ogólnie – wyszło trochę gorzej niż myślałem.
Pomimo fatalnych wyników i krzyczenia wszystkich statystyk,
że jestem kondycyjnie na poziomie Stephen’a Hawking’a, pokazały mi one jeszcze
coś – jestem w stanie przemieszczać się imitując ruchy biegowe przez blisko 2
km, a to już coś.
Więc się zawziąłem, przeczytałem jakieś 300 stron o
bieganiu, o planach treningowych i zacząłem szukać celu. Jako, że chcę jeszcze
parę lat pożyć, to maraton odpadał, ale że trzeba stawiać sobie cele ambitne –
postawiłem na półmaraton. Pod koniec maja. Cel – nie dobiec ostatnim (tak, tak –
ambitnie jak cholera).
Obecnie rozpocząłem 4 tydzień treningów biegowych, ‘przebiegłem’ (na
razie to bieganie jest w bardzo dużym cudzysłowie) dzisiaj 10 km. I jestem z
siebie cholernie zadowolony.
Więc – mam marzenie – przebiec półmaraton. Zaczynamy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz