To dzisiaj. Dzisiaj wreszcie wejdę na półwysep i rozpocznę
ostatni etap mojego, już dość długiego, marszu. Ostatni raz miałem taki dobry
humor chyba w okolicy Jarosławca po przekroczeniu połowy drogi. Wyruszam więc
pośpiesznie w stronę Władysławowa. Dzień wcześniej zastanawiałem się jak bardzo
Chłapowo jest od niego oddalone. Wychodzę z domu, w którym spałem, mijam zakręt
– tabliczka „Władysławowo”. No to pierwszy odcinek dzisiejszego dnia nie był
zbyt długi. Teraz tylko przedrzeć się przez miasto i postawić wreszcie nogę na
półwyspie.
Przejście przez miasto wbrew pozorom nie jest takie łatwe. W
mieście jest mnóstwo torów kolejowych, nasypów, płotów. Na tak zwaną ‘szagę’
się nie da. Oczywiście wyjściem jest spacer plażą, ale wiem, że Władysławowo ma
dość mocno rozbudowany port, więc i tak do miasta byłbym zmuszony wejść. W
związku z czym od razu planuję przejść przez centrum.
Jak w każdym mieście morskim oznaczenia są fatalne. Kończy
się na tym, że kieruję się znakami drogowymi samochodów i idę wzdłuż drogi.
Całe przejście przez Władysławowo zajęło mi sporo czasu (myślę, że około 1.5h).
Sama miejscowość nie robi dobrego wrażenia. Mocno rozbudowana, wygląda trochę
jak wycinek np. Poznania rzucony nad morze. Wypoczynkowo chyba kiepsko.
O tym, że zbliżam się do półwyspu informuje mnie ciągnący
się już od jakiegoś czasu korek samochodów. Widzę, że nic tu się nie zmienia,
jakieś 10 lat temu pamiętam jak odcinek od trójmiasta do Jastarni samochodem
pokonaliśmy w około 2h.
Wreszcie jestem. Nie potrafię opanować uśmiechu i radości,
udało się. Jestem na półwyspie. Czuję dużą satysfakcję. Ale nie czas na
świętowanie bo zostało jeszcze ponad 30km do końca cypla więc czas ruszać.
Naprawdę delektuję się drogą. Ostatnimi chwilami z tej,
jakby nie patrzeć, przygody. Wychodzę na plażę, z uśmiechem patrzę w niebo, w
morze. I nawet tłok mnie nie denerwuje, hałas. Nic nie jest w stanie popsuć mi
humoru. Nawet pogoda jest cudowna. Ani jedna chmury, brak wiatru. Radość.
Drogę do Chałup pokonuję w całości plażą. Wbrew pozorom nie
jest to łatwe. Inaczej – jest to najgorsza możliwa plaża do chodzenia: bardzo
pochylona (lewa noga dostaje mocno w kość), bardzo piaszczysta (brak strefy
ubitego piachu), nawet idąc w strefie zalewanej falami jest ciężko, bo na całym
półwyspie występują tzw. kurzawki – bardzo mokry piach, na który stąpając
zapadamy się ponad kolano.
Trochę jestem rozczarowany, bo po drodze żadnych nudystów
nie spotkałem – gdzie ta słynna plaża? Niemniej we wcześniejsze dni widziałem
ich aż nad to. W Chałupach zmiana trasy – tym razem szlakiem przez las do
Kuźnicy.
Niestety i ta droga nie do końca jest przyjemna. Las cieszy,
bo słońce aż tak nie piecze (myślałem, że moja opalenizna jest już na tyle
zaawansowana, że mi słońce nie zaszkodzi – ręce do linii rękawa mam prawie
czarne – myliłem się, znowu jestem czerwony jak burak), jednak droga jest
bardzo piaszczysta – na tyle, że do butów sypie się niemiłosiernie, natomiast
bez butów też się nie da, bo igły wchodzą w stopy.
W Kuźnicy przerwa. Obiad, odpoczynek i radość. Jestem
mniej-więcej w połowie półwyspu. Do Jastarni ruszam trzecią możliwą drogą –
ścieżką rowerową (ku niezadowoleniu niektórych rowerzystów). Ta idzie wzdłuż
zatoki Puckiej. Zatoka Pucka, zawsze myślałem, że to szlamowaty zbiornik, do
którego spływa wszystko z trójmiasta, z Wisły i generalnie – słabo. Jakże się
myliłem. To chyba najbardziej urokliwe miejsce z cyklu – usiąść na brzegu i
wpatrywać się w wodę. Niesamowite. Uroku dodają jeszcze wszelkiej maści wind- i
kate- surferzy. Kolejną niespodzianką jest to, jak zatoka jest płytka. Dobre
kilkadziesiąt metrów w głąb wody ma góra metr głębokości. Super miejsce.
Podczas drogi do Jastarni widoki mam piękne, zachwycam się
każdym centymetrem. Postanowiłem spróbować ustanowić swój osobisty rekord
prędkości na kijkach – droga ku temu wyśmienita (ścieżka rowerowa na Helu to
generalnie 30km równiutkiej, prostej, bezzakrętowej, wybrukowanej drogi).
Rzeczywiście odcinek Kuźnica – Jastarnia pokonałem w jakimś niesamowitym czasie
(udało się nawet dogonić kilku ospałych rowerzystów i wyprzedzić
wolno-biegających). Ale jestem mokry jak po wyjściu z basenu i wykończony.
Wypijam prawie ‘na raz’ 1.5l wody. Ale było fajnie.
Teraz Jurata. Ostatni wąski odcinek półwyspu, za chwilę
będzie już tylko szerzej. Odległość między miejscowościami niewielka bo około
3km. Właściwie mijam tablicę z końcem Jastarni i po chwili wchodzę do Juraty.
Tutaj dłuższy postój. Odwiedzam molo, deptak (ludzi tysiące).
Jest godzina 18. Dojść do miasta Hel można na dwa sposoby –
ścieżką rowerową (8km) lub plażą (11km). Właściwie z obu nie ma odwrotu. Ten
odcinek półwyspu jeszcze do niedawna był zamknięty, z powodu swojego
poligonowego charakteru. Na chwilę obecną wejść można już wszędzie, ale
generalnie w lasach nie ma ścieżek i łatwo się zgubić. Decyduję się zejść na
plażę, przejść około 5 km, ostatni raz rozbić namiot na plaży i przedłużyć swój
spacer na jeszcze jeden dzień.
Plaża niestety dalej jest niewygodna, zapadam się prawie co
drugi krok po kolano w piachu, okropne. Jednak z każdym krokiem wiem, że jestem
o ten krok bliżej. I z każdym krokiem też coraz bardziej smutno, że już się
kończy.
Słońce pomału zachodzi. Pierwszy raz od 2 tygodni zachodzi
nie ‘za morze’, a ‘za ląd’. Rozbijam więc namiot. Siedzę jeszcze długo przed
nim patrząc na wodę i słuchając szumu fal…
___________
Nieśmiertelny motyw, przy którym spędziłem wtedy cały wieczór:
Dom rybaka we Władysławowie |
Zakorkowany wjazd na Hel |
Tam podobno jest zatoka |
Władysławowo z perspektywy półwyspu |
I zatoka, która mnie powaliła swoim urokiem |
Dwujęzyczne nazwy ulic (pl i kaszubski) |
Przy wejściu do Jastarni znajduje się prowizoryczne lotnisko z zabytkowymi samolotami |
Molo w Juracie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz