26 września 2013

Pieszo przez Bałtyk: 18 lipca, dzień piętnasty: Chłapowo – (przed) Hel (38km)

To dzisiaj. Dzisiaj wreszcie wejdę na półwysep i rozpocznę ostatni etap mojego, już dość długiego, marszu. Ostatni raz miałem taki dobry humor chyba w okolicy Jarosławca po przekroczeniu połowy drogi. Wyruszam więc pośpiesznie w stronę Władysławowa. Dzień wcześniej zastanawiałem się jak bardzo Chłapowo jest od niego oddalone. Wychodzę z domu, w którym spałem, mijam zakręt – tabliczka „Władysławowo”. No to pierwszy odcinek dzisiejszego dnia nie był zbyt długi. Teraz tylko przedrzeć się przez miasto i postawić wreszcie nogę na półwyspie.

Przejście przez miasto wbrew pozorom nie jest takie łatwe. W mieście jest mnóstwo torów kolejowych, nasypów, płotów. Na tak zwaną ‘szagę’ się nie da. Oczywiście wyjściem jest spacer plażą, ale wiem, że Władysławowo ma dość mocno rozbudowany port, więc i tak do miasta byłbym zmuszony wejść. W związku z czym od razu planuję przejść przez centrum.

Jak w każdym mieście morskim oznaczenia są fatalne. Kończy się na tym, że kieruję się znakami drogowymi samochodów i idę wzdłuż drogi. Całe przejście przez Władysławowo zajęło mi sporo czasu (myślę, że około 1.5h). Sama miejscowość nie robi dobrego wrażenia. Mocno rozbudowana, wygląda trochę jak wycinek np. Poznania rzucony nad morze. Wypoczynkowo chyba kiepsko.

O tym, że zbliżam się do półwyspu informuje mnie ciągnący się już od jakiegoś czasu korek samochodów. Widzę, że nic tu się nie zmienia, jakieś 10 lat temu pamiętam jak odcinek od trójmiasta do Jastarni samochodem pokonaliśmy w około 2h.

Wreszcie jestem. Nie potrafię opanować uśmiechu i radości, udało się. Jestem na półwyspie. Czuję dużą satysfakcję. Ale nie czas na świętowanie bo zostało jeszcze ponad 30km do końca cypla więc czas ruszać.

Naprawdę delektuję się drogą. Ostatnimi chwilami z tej, jakby nie patrzeć, przygody. Wychodzę na plażę, z uśmiechem patrzę w niebo, w morze. I nawet tłok mnie nie denerwuje, hałas. Nic nie jest w stanie popsuć mi humoru. Nawet pogoda jest cudowna. Ani jedna chmury, brak wiatru. Radość.

Drogę do Chałup pokonuję w całości plażą. Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Inaczej – jest to najgorsza możliwa plaża do chodzenia: bardzo pochylona (lewa noga dostaje mocno w kość), bardzo piaszczysta (brak strefy ubitego piachu), nawet idąc w strefie zalewanej falami jest ciężko, bo na całym półwyspie występują tzw. kurzawki – bardzo mokry piach, na który stąpając zapadamy się ponad kolano.

Trochę jestem rozczarowany, bo po drodze żadnych nudystów nie spotkałem – gdzie ta słynna plaża? Niemniej we wcześniejsze dni widziałem ich aż nad to. W Chałupach zmiana trasy – tym razem szlakiem przez las do Kuźnicy.

Niestety i ta droga nie do końca jest przyjemna. Las cieszy, bo słońce aż tak nie piecze (myślałem, że moja opalenizna jest już na tyle zaawansowana, że mi słońce nie zaszkodzi – ręce do linii rękawa mam prawie czarne – myliłem się, znowu jestem czerwony jak burak), jednak droga jest bardzo piaszczysta – na tyle, że do butów sypie się niemiłosiernie, natomiast bez butów też się nie da, bo igły wchodzą w stopy.

W Kuźnicy przerwa. Obiad, odpoczynek i radość. Jestem mniej-więcej w połowie półwyspu. Do Jastarni ruszam trzecią możliwą drogą – ścieżką rowerową (ku niezadowoleniu niektórych rowerzystów). Ta idzie wzdłuż zatoki Puckiej. Zatoka Pucka, zawsze myślałem, że to szlamowaty zbiornik, do którego spływa wszystko z trójmiasta, z Wisły i generalnie – słabo. Jakże się myliłem. To chyba najbardziej urokliwe miejsce z cyklu – usiąść na brzegu i wpatrywać się w wodę. Niesamowite. Uroku dodają jeszcze wszelkiej maści wind- i kate- surferzy. Kolejną niespodzianką jest to, jak zatoka jest płytka. Dobre kilkadziesiąt metrów w głąb wody ma góra metr głębokości. Super miejsce.

Podczas drogi do Jastarni widoki mam piękne, zachwycam się każdym centymetrem. Postanowiłem spróbować ustanowić swój osobisty rekord prędkości na kijkach – droga ku temu wyśmienita (ścieżka rowerowa na Helu to generalnie 30km równiutkiej, prostej, bezzakrętowej, wybrukowanej drogi). Rzeczywiście odcinek Kuźnica – Jastarnia pokonałem w jakimś niesamowitym czasie (udało się nawet dogonić kilku ospałych rowerzystów i wyprzedzić wolno-biegających). Ale jestem mokry jak po wyjściu z basenu i wykończony. Wypijam prawie ‘na raz’ 1.5l wody. Ale było fajnie.

Teraz Jurata. Ostatni wąski odcinek półwyspu, za chwilę będzie już tylko szerzej. Odległość między miejscowościami niewielka bo około 3km. Właściwie mijam tablicę z końcem Jastarni i po chwili wchodzę do Juraty. Tutaj dłuższy postój. Odwiedzam molo, deptak (ludzi tysiące).

Jest godzina 18. Dojść do miasta Hel można na dwa sposoby – ścieżką rowerową (8km) lub plażą (11km). Właściwie z obu nie ma odwrotu. Ten odcinek półwyspu jeszcze do niedawna był zamknięty, z powodu swojego poligonowego charakteru. Na chwilę obecną wejść można już wszędzie, ale generalnie w lasach nie ma ścieżek i łatwo się zgubić. Decyduję się zejść na plażę, przejść około 5 km, ostatni raz rozbić namiot na plaży i przedłużyć swój spacer na jeszcze jeden dzień.

Plaża niestety dalej jest niewygodna, zapadam się prawie co drugi krok po kolano w piachu, okropne. Jednak z każdym krokiem wiem, że jestem o ten krok bliżej. I z każdym krokiem też coraz bardziej smutno, że już się kończy.

Słońce pomału zachodzi. Pierwszy raz od 2 tygodni zachodzi nie ‘za morze’, a ‘za ląd’. Rozbijam więc namiot. Siedzę jeszcze długo przed nim patrząc na wodę i słuchając szumu fal…

___________

Nieśmiertelny motyw, przy którym spędziłem wtedy cały wieczór:



Dom rybaka we Władysławowie

Zakorkowany wjazd na Hel

Tam podobno jest zatoka
Władysławowo z perspektywy półwyspu

I zatoka, która mnie powaliła swoim urokiem





Dwujęzyczne nazwy ulic (pl i kaszubski)

Przy wejściu do Jastarni znajduje się prowizoryczne lotnisko z zabytkowymi samolotami

Molo w Juracie





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz