Według mojej rozpiski przeszedłem około 135km. Według danych
o szlaku (szlak nieraz biegnie bardziej kręto niż ja idę) 183km. Więc pewnie
przeszedłem około 150km. Zostało jeszcze 200. Jestem trochę zniecierpliwiony
oczekiwaniem na połowę trasy. Jutrzejszy dzień powinienem skończyć właśnie w
połowie – w okolicy Jarosławca. Wpatruję się w mapę próbując zmniejszyć dystans,
który mnie dzieli od Jarosławca, ale się to nie udaje – po prostu trzeba
przejść co jest do przejścia.
W Unieściu kupuję najdroższe bułki w moim życiu: 5 bułek –
25zł. A bo się pani pomyliła, 5zł, a 50gr… kto by tam rozróżniał. Na szczęścia
reklamacja została przyjęta i mam pieniądze na dzisiejszy obiad. Drugi dzień
niestety pogoda nie dopisuje. Chmurzy się i w każdej chwili może zacząć padać.
Aż się boję co się dzieje na plaży, bo wiatr raczej wieje mocniej niż dzień
wcześniej. A stan na plaży jest o tyle niepokojący, bo dzisiaj jeden z odcinków
muszę pokonać plażą, innej drogi nie ma.
Staram się wstrzelić w okno bezdeszczowe i ruszam do Łazów
(9km). Na razie pogoda sprzyja, nawet momentami przebija słońce. Szlak kiepsko
poprowadzony, bo wzdłuż drogi, po jednej i drugiej stronie stare, opuszczone
fabryki i zakłady. Zawsze jak takie miejsca mijam, nie mogę zrozumieć dlaczego i
kto dopuszcza do tego, że to tak po prostu niszczeje. Tyle materiału, miejsca,
sprzętu. Po prostu gnije od kilku (kilkudziesięciu?) lat. I za każdym razem
sobie myślę – dajcie mi, sobie wyremontuję i zrobię mieszkanie.
Przez całą drogę po prawej stronie towarzyszy mi jezioro
Jamno. Dalej nie rozumiem, dlaczego ten teren jest tak słabo wykorzystany
turystycznie. No chyba że po prostu jako jedyny nigdy o niczym związanym z tym
jeziorem nie słyszałem.
Pogoda jest - jak to mówią – dynamiczna. Raz słońce, raz
gęste chmury, ale udaje mi się do Łazów dotrzeć suchym. Robię krótką przerwę, jem drogocenne bułki i… z niepokojem patrzę w niebo. Trudno, do tej pory
sprzyjało mi szczęście, więc spróbujmy iść nie patrząc w niebo.
Do Dąbkowic (6km) trzeba dojść plażą, innej drogi nie ma. Za
Łazami rozpoczyna się kolejna mierzeja, tym razem jeziora Bukowo. Jest tam na
tyle wąsko, że niemożliwa jest budowa drogi – w najcieńszym miejscu mierzeja ma
około 200m. Według informacji jakie mam, Dąbkowice to najmniejsza miejscowość w
Polsce. Nie ma ani jednego stałego mieszkańca (do niedawna zameldowane były tam
dwie osoby). Znajdują się tam jedynie budynki Urzędu Morskiego w Słupsku, oraz
ośrodek wypoczynkowy.
Dochodzę do ostatniego zejścia na plażę w Łazach, niebo
czarne, wychodzę na piasek. Wiatr łeb urywa, wczorajszy wiatr to było nic,
zaczynam iść i rozpoczyna się prawdziwa ulewa. Deszcz nie pada, mam wrażenie,
że cała banda aniołków ustawiła się nad moją głową i polewa mnie wiadrami na
przemian z polewaniem z węża. W twarz, bo wiatr wieje tym razem ze wschodu na
zachód (90% wiatrów nad Bałtykiem, to wiatry zachodnio – wschodnie, które
naturalnie by mnie pchały, niestety mam pecha trafić na te 10%). Poddaję się po
około 50m, wracam do Łazów żeby przeczekać. Przez te kilka minut ulice
zamieniły się w potoki, na szczęście niedaleko wyjścia z plaży jest restauracja
z dachem, postanawiam tam przeczekać. Jestem cały mokry, peleryna na nic się
zdała, mogę wyciskać ubrania jak szmaty, co też czynię ku zdziwieniu ludzi,
którzy również się tutaj schronili. Mokre spodnie (hmmm, czyżbym czasem dzień
wcześniej nie odesłał drugich spodni do domu?) postanawiam założyć na siebie –
szybciej wyschną. Koszulka się suszy, ja marznę w samym polarze.
Mija 10 minut, 20, 40, 60. Pada cały czas równie
intensywnie. Czuję się bezradny, nie ma innej drogi niż plażą, muszę czekać. Na
szczęście spodnie i koszulka zdały egzamin, wysychają bardzo szybko, więc robi
mi się trochę cieplej. 80minut deszczu. Jestem zdesperowany, równie dobrze może
tak padać przez najbliższe 3 dni, a ja nie mam zamiaru nocować pod restauracją.
Wreszcie po blisko dwóch godzinach deszcz zbliża się do końca (to znaczy
zamiast deszczu tropikalnego zamienia się w polską ulewę), widać światełko w
tunelu. Jeszcze czekam pół godziny, już tylko mży. Trudno, ubieram wszystko co
mam, żeby nie zmarznąć, na to pelerynę i idę.
Stan na plaży się nie zmienił. Wieje koszmarnie w twarz, a
krople deszczu, które mnie uderzają sprawiają ból. Idę, trudno, muszę jakoś
wytrzymać tę godzinę marszu, w końcu to tylko 6km. Idę z ogromnym trudem,
spodnie znów ociekają wodą, buty tym razem się nie sprawdziły – ze względu na
dużą ilość otworów są całe zalane mieszanką deszczu i piachu. No to wiem, że
dzisiejsze obtarcia będą rekordowe. Żeby było zabawniej plaża również nie
rozpieszcza – ja mam skłonność do przesady, ale w tym przypadku naprawdę szerokość
pasa, po którym można było iść to około 3m. Co piąta fala zalewa całą plażę.
Cholerny Bałtycki Armagedon! Po lewej morze, po prawej skarpa i co chwile jestem zalewany przez fale.
W głowie tylko jedna myśl – jak to przejdę, to już nie wiem
co musiałoby się wydarzyć, żebym nie znalazł się na Helu. Ale jednocześnie
radość, naprawdę dobrze się bawię, bo nie byłbym w stanie wymyślić sobie
trudniejszych warunków. Tym razem przypomina mi się scena:
I tylko
zabrakło zdania: Is this the best you can do!? Wykrzyczanego w niebo.
Po prawie dwóch godzinach deszczu, wiatru i zalewania mnie
co kilka minut doszedłem do miejsca, gdzie wydawało mi się, że mogą już być
Dąbkowice (to pokazuje jakim tempem się poruszałem). Opuszczam plażę,
wykończony, wycieńczony, mokry, ale z uśmiechem, że się udało i że nic gorszego
pewnie po drodze mnie już nie spotka. Założenie wszystkiego na siebie nie było
dobrym pomysłem, jestem upocony jak 200kg Rosjanin w saunie, na raz wypijam
całe zapasy wody (około 1,5l). Ale tu zaskoczenie, jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki – schodzę z plaży, wychodzi słońce! To dobrze, po raz
kolejny rozbieram się ze wszystkiego na małej polance, na którą wyszedłem i
staram się wysuszyć. Odpoczywam około 40 minut, spodnie nadają się już do
ubrania, gorzej z butami, ale trudno – idę zobaczyć Dąbkowice.
Idę jeszcze dobre 20 minut leśną drogą, która po chwili
zamienia się na betonowe płyty, widzę namioty, płot i dochodzę do furtki z
tabliczką, że droga którą wychodzę jest tylko do użytku Urzędu Słupsk i
turystów. Dziwny znak. Jestem w centrum. Owo centrum to jeden budynek urzędowy
i kiosk. Ciekawe miejsce.
Straciłem już za dużo czasu na czekanie i drogę do Dąbkowic,
więc ruszam od razu do Dąbek (7km), gdzie dzisiaj planuję spać. Droga wiedzie
przez las po betonowych płytach. Przez pierwsze 30 minut marszu nikogo nie
mijam. Rzeczywiście to miejsce może być określane mianem końcem świata. W końcu
spotykam pierwszą parę rowerzystów, którzy pytają czy ta droga w ogóle dokądś
prowadzi. Po krótkiej rozmowie postanawiają jednak zawrócić oferując podwózkę
na bagażniku. Chętnie bym się zabrał, ale jednak mam pieszo przejść przez
wybrzeże, więc nie można korzystać z nawet tak kuszących okazji. Po drodze do
Dąbek spotkam tych rowerzystów jeszcze dwa razy (w kółko jeżdżą, czy co?), za
każdym razem będą kusić podwózką, ale wytrzymałem. Mijam jeszcze 'kijkowca', który mnie pozdrawia okrzykiem: "takich jak nas musi być więcej, przepędzimy tą biegającą i rowerującą hołotę!". Hmm, ok.
Doszedłem do Dąbek na
własnych nogach.
Szukam noclegu. Jak do tej pory tutaj jest najtrudniej.
Miejsca są, ale ceny zaczynają się od 70zł, dziękuję. Powoli zaczynam rozważać
wyjście na plażę i namiot. Próbuję w ostatnim miejscu – odrapany dom, w głębi działki
na której trawa ostatnio koszona była pewnie wiosną (o ile w ogóle). Wygląda
trochę jak melina bezdomnych. Oto mój target w poszukiwaniu noclegu. Wisi na
domu wielki baner – Wolne pokoje. Idę zobaczyć. Po drodze z balkonu wyskakuje
pies wielkości konia, który prawdopodobnie chce mnie zabić, a co najmniej odgryźć
chociaż jedną z rąk. W ostatniej chwili właściciel go łapie. „Podoba mi się
tutaj” – myślę i wchodzę do środka. W środku wcale nie wygląda lepiej. Długi,
odrapany korytarz przypomina mi wnętrza opuszczonego szpitala psychiatrycznego
w okolicach Poznania. Na samym końcu korytarza siedzi kierownik. Krótka rozmowa,
jest pokój za 50zł. Myślę sobie, że trochę zgłupiał, ale może to po prostu
część atrakcji turystycznych – poczuj się jak w filmie o slumsach i spróbuj
przeżyć noc nie tracąc głowy, ani nie dostając butelką w twarz. Twardo
negocjuje, staje na 40zł, trudno, nic
lepszego pewnie nie znajdę. Po oględzinach pokoju okazuje się, że dzielę
łazienkę z innym tajemniczym pokojem. Idę się umyć. Hm, może porównanie
niestosowne, ale to było moje pierwsze skojarzenie – łazienka wygląda jakby z
prysznica za chwilę mieli puścić gaz, a zza zasłony wyskoczyć kanibal z nożem.
Rdza kapie obficie z każdego zakamarka. Jest klimat! Standardowo – zdjęcia z
tego miejsca brak. Pewnie i tak by nie wyszły, bo na pewno czają się tam jakieś
mroczne siły.
Po wyjściu z łazienki widzę moich współtowarzyszy
łazienkowych – 4 chłopa, jeden bełkocze gorzej od drugiego, chłopaki korzystają
z uroków morza. Ciekawe czy udało im się już dojść na plażę, czy zawsze w barze
było coś ważniejszego. Trudno, żegnam się ze światem i idę spać świadomy tego,
że mogę się już nie obudzić. Przed snem mam jeszcze złotą myśl – a może ten dom
jest do rozbiórki, jacyś bezdomni w nim się zasiedzieli i teraz jeszcze opłaty
od głupich turystów pobierają? Pośród pijackiego chrapania idę spać. To był
ciężki dzień. Jutro będę w połowie mojej drogi. Po dzisiejszych wydarzeniach
już chyba nic nie jest mnie w stanie zatrzymać, no bo co?
Piosenka dnia ósmego: muzyka w oczekiwaniu na słońce. Dla mnie w tej piosence jest niebywały optymizm i nadzieja:
80% wiatrów nad Bałtykiem, to wiatry zachodnio – wschodnie, które naturalnie by mnie pchały, niestety mam pecha trafić na te 10% :P
OdpowiedzUsuńMatematyka, trudny przedmiot ;) dzięki, poprawione.
OdpowiedzUsuńNie ukrywam, że zdążyłam wpaść na bloga, zanim post się pojawił, ale ze względu na jego długość jestem w stanie Panu wybaczyć malutkie spóźnienie :D szkoda tylko, że tych zdjęć brak. nadal bardzo lekko i przyjemnie się czyta, nawet fragmenty, opisujące chwile grozy (ah ta nieszczęsna ulewa ). Świetnie Pan sobie poradził nad morzem, a teraz równie świetnie potrafi Pan swoje przygody opisać. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńdziękuję za wybaczenie, miłe słowa i zachęcam do dalszego czytania.
OdpowiedzUsuń