Noc, jak każda z tych spędzonych pod namiotem, minęła dość
ciężko. Kiedy kładłem się spać, niebo było bezchmurne, natomiast im dalej w noc tym wiatr
był mocniejszy i pojawiało się coraz więcej chmur. Do palety dźwięków słyszanych w nocy z poziomu namiotu doszło sporo nowych. Jednak starałem się je ignorować –
wmawiać sobie – przecież jestem daleko od miast, nikt tu nie łazi – spokojnie.
Niemniej ciężko się spało. Obudziłem się dość szybko, bo parę minut po 6.
Pogoda okropna. Wieje, na niebie czarne chmury i zbiera się na deszcz. Szkoda,
nie taki był plan. Miałem cały dzień spędzić w Helu i cieszyć się sukcesem. A
niestety trzeba będzie raczej uciekać przed deszczem. Ze zdziwieniem obserwuję ślady wokół namiotu. Była tu całkiem duża zgraja wszelkiej maści zwierząt. Czyli jednak tym razem to nie wiatr na spółkę z piaskiem grali mi całą noc.
Czas ruszać, zostało
jeszcze kilka kilometrów.
Jest zimno. Drugi raz idę ubrany w polar, a nogi w morzu mi
zwyczajnie marzną. Oczywiście cały czas zapadam się w kurzawkach po kolana. Mam
namiastkę tego, jak wygląda wpadanie w ruchome piaski. Idzie się naprawdę
ciężko, jestem zmęczony po 10 minutach.
Droga mija raczej na przeklinaniu i wkurzaniu się na helski
piach. Inaczej to sobie wyobrażałem. W końcu się udaje, zaczynam widzieć ludzi,
pierwsze zejście na plażę, drugie, trzecie. Nareszcie humor wraca, znowu się
uśmiecham i tym razem naprawdę delektuję się tymi ostatnimi krokami. Zejście z
plaży numer 65, 66. Jeszcze jedno, ostatnie. Już je widzę – 67.
To tu.
Satysfakcja, radość. Rzucenie kijkami w bliżej nieokreślone
pizdu. Wywalenie plecaka bez kontroli, że nabierze piachu i będzie obcierać
plecy. W końcu i ja ląduje w piasku i po prostu się cieszę. Ratownicy dziwnie się
patrzą, ale pewnie nie pierwszy raz kogoś takiego widzą. Jestem. Udało się.
W
międzyczasie chmur jest coraz więcej, zaczyna się ulewa. Niebo i tak długo
wytrzymało, bo dwa tygodnie właściwie nie padało, więc ma prawo – niech pada!
A jak mnie kiedyś ktoś zapyta: ale dlaczego to zrobiłeś?
Bo to Polska właśnie i warto poznać każdy jej centymetr.
Wystarczy posłuchać:
Dziwny obiekt po drodze. Mi się kojarzy z wrakiem jakiegoś u-boota, był ogromny
To dzisiaj. Dzisiaj wreszcie wejdę na półwysep i rozpocznę
ostatni etap mojego, już dość długiego, marszu. Ostatni raz miałem taki dobry
humor chyba w okolicy Jarosławca po przekroczeniu połowy drogi. Wyruszam więc
pośpiesznie w stronę Władysławowa. Dzień wcześniej zastanawiałem się jak bardzo
Chłapowo jest od niego oddalone. Wychodzę z domu, w którym spałem, mijam zakręt
– tabliczka „Władysławowo”. No to pierwszy odcinek dzisiejszego dnia nie był
zbyt długi. Teraz tylko przedrzeć się przez miasto i postawić wreszcie nogę na
półwyspie.
Przejście przez miasto wbrew pozorom nie jest takie łatwe. W
mieście jest mnóstwo torów kolejowych, nasypów, płotów. Na tak zwaną ‘szagę’
się nie da. Oczywiście wyjściem jest spacer plażą, ale wiem, że Władysławowo ma
dość mocno rozbudowany port, więc i tak do miasta byłbym zmuszony wejść. W
związku z czym od razu planuję przejść przez centrum.
Jak w każdym mieście morskim oznaczenia są fatalne. Kończy
się na tym, że kieruję się znakami drogowymi samochodów i idę wzdłuż drogi.
Całe przejście przez Władysławowo zajęło mi sporo czasu (myślę, że około 1.5h).
Sama miejscowość nie robi dobrego wrażenia. Mocno rozbudowana, wygląda trochę
jak wycinek np. Poznania rzucony nad morze. Wypoczynkowo chyba kiepsko.
O tym, że zbliżam się do półwyspu informuje mnie ciągnący
się już od jakiegoś czasu korek samochodów. Widzę, że nic tu się nie zmienia,
jakieś 10 lat temu pamiętam jak odcinek od trójmiasta do Jastarni samochodem
pokonaliśmy w około 2h.
Wreszcie jestem. Nie potrafię opanować uśmiechu i radości,
udało się. Jestem na półwyspie. Czuję dużą satysfakcję. Ale nie czas na
świętowanie bo zostało jeszcze ponad 30km do końca cypla więc czas ruszać.
Naprawdę delektuję się drogą. Ostatnimi chwilami z tej,
jakby nie patrzeć, przygody. Wychodzę na plażę, z uśmiechem patrzę w niebo, w
morze. I nawet tłok mnie nie denerwuje, hałas. Nic nie jest w stanie popsuć mi
humoru. Nawet pogoda jest cudowna. Ani jedna chmury, brak wiatru. Radość.
Drogę do Chałup pokonuję w całości plażą. Wbrew pozorom nie
jest to łatwe. Inaczej – jest to najgorsza możliwa plaża do chodzenia: bardzo
pochylona (lewa noga dostaje mocno w kość), bardzo piaszczysta (brak strefy
ubitego piachu), nawet idąc w strefie zalewanej falami jest ciężko, bo na całym
półwyspie występują tzw. kurzawki – bardzo mokry piach, na który stąpając
zapadamy się ponad kolano.
Trochę jestem rozczarowany, bo po drodze żadnych nudystów
nie spotkałem – gdzie ta słynna plaża? Niemniej we wcześniejsze dni widziałem
ich aż nad to. W Chałupach zmiana trasy – tym razem szlakiem przez las do
Kuźnicy.
Niestety i ta droga nie do końca jest przyjemna. Las cieszy,
bo słońce aż tak nie piecze (myślałem, że moja opalenizna jest już na tyle
zaawansowana, że mi słońce nie zaszkodzi – ręce do linii rękawa mam prawie
czarne – myliłem się, znowu jestem czerwony jak burak), jednak droga jest
bardzo piaszczysta – na tyle, że do butów sypie się niemiłosiernie, natomiast
bez butów też się nie da, bo igły wchodzą w stopy.
W Kuźnicy przerwa. Obiad, odpoczynek i radość. Jestem
mniej-więcej w połowie półwyspu. Do Jastarni ruszam trzecią możliwą drogą –
ścieżką rowerową (ku niezadowoleniu niektórych rowerzystów). Ta idzie wzdłuż
zatoki Puckiej. Zatoka Pucka, zawsze myślałem, że to szlamowaty zbiornik, do
którego spływa wszystko z trójmiasta, z Wisły i generalnie – słabo. Jakże się
myliłem. To chyba najbardziej urokliwe miejsce z cyklu – usiąść na brzegu i
wpatrywać się w wodę. Niesamowite. Uroku dodają jeszcze wszelkiej maści wind- i
kate- surferzy. Kolejną niespodzianką jest to, jak zatoka jest płytka. Dobre
kilkadziesiąt metrów w głąb wody ma góra metr głębokości. Super miejsce.
Podczas drogi do Jastarni widoki mam piękne, zachwycam się
każdym centymetrem. Postanowiłem spróbować ustanowić swój osobisty rekord
prędkości na kijkach – droga ku temu wyśmienita (ścieżka rowerowa na Helu to
generalnie 30km równiutkiej, prostej, bezzakrętowej, wybrukowanej drogi).
Rzeczywiście odcinek Kuźnica – Jastarnia pokonałem w jakimś niesamowitym czasie
(udało się nawet dogonić kilku ospałych rowerzystów i wyprzedzić
wolno-biegających). Ale jestem mokry jak po wyjściu z basenu i wykończony.
Wypijam prawie ‘na raz’ 1.5l wody. Ale było fajnie.
Teraz Jurata. Ostatni wąski odcinek półwyspu, za chwilę
będzie już tylko szerzej. Odległość między miejscowościami niewielka bo około
3km. Właściwie mijam tablicę z końcem Jastarni i po chwili wchodzę do Juraty.
Tutaj dłuższy postój. Odwiedzam molo, deptak (ludzi tysiące).
Jest godzina 18. Dojść do miasta Hel można na dwa sposoby –
ścieżką rowerową (8km) lub plażą (11km). Właściwie z obu nie ma odwrotu. Ten
odcinek półwyspu jeszcze do niedawna był zamknięty, z powodu swojego
poligonowego charakteru. Na chwilę obecną wejść można już wszędzie, ale
generalnie w lasach nie ma ścieżek i łatwo się zgubić. Decyduję się zejść na
plażę, przejść około 5 km, ostatni raz rozbić namiot na plaży i przedłużyć swój
spacer na jeszcze jeden dzień.
Plaża niestety dalej jest niewygodna, zapadam się prawie co
drugi krok po kolano w piachu, okropne. Jednak z każdym krokiem wiem, że jestem
o ten krok bliżej. I z każdym krokiem też coraz bardziej smutno, że już się
kończy.
Słońce pomału zachodzi. Pierwszy raz od 2 tygodni zachodzi
nie ‘za morze’, a ‘za ląd’. Rozbijam więc namiot. Siedzę jeszcze długo przed
nim patrząc na wodę i słuchając szumu fal…
___________
Nieśmiertelny motyw, przy którym spędziłem wtedy cały wieczór:
Dom rybaka we Władysławowie
Zakorkowany wjazd na Hel
Tam podobno jest zatoka
Władysławowo z perspektywy półwyspu
I zatoka, która mnie powaliła swoim urokiem
Dwujęzyczne nazwy ulic (pl i kaszubski)
Przy wejściu do Jastarni znajduje się prowizoryczne lotnisko z zabytkowymi samolotami
Zaopatrzywszy się w cały zestaw najróżniejszych jagodzianek
i drożdżówek rozpoczynam kolejny dzień. Wychodzę z Białogóry szlakiem, który
jest polecany we wszystkich przewodnikach jako ‘piękny, olśniewający’ i ogólnie
‘musisz zobaczyć’. Idę więc. Hmm… Szlak idzie brzegiem torfowiska. Tak w
założeniu, bo w rzeczywistości torfowisko się trochę ‘rozlazło’. Także na
chwilę obecną szlak idzie przez torfowisko. A co za tym idzie jest cały zalany,
pokonanie tego odcinka zajęłoby mi bardzo dużo czasu aby w miarę suchą nogą go
przejść. W pewnym momencie byłem już na tyle wkurzony, że po prostu zdjąłem
buty i na boso przemierzałem błota zatapiając się w nich sporo ponad kostki.
Sama przyjemność. Dodając do tego stałych bywalców torfowisk – muchy i komary
mamy kompletny obraz ‘pięknego i olśniewającego’ szlaku. Dzięki!
Przed wejściem do Dębek należy pokonać rzekę Piaśnicę. To
tutaj przebiegała stara (do 1939r) granica Polsko-Niemiecka. Jest słupek
graniczny (podobno oryginalny) i odpowiednia tablica. Lubię takie miejsca.
Zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad tym, że jeszcze 80 lat temu stał
tutaj strażnik i żeby tak sobie przejść przez tą rzekę trzeba był się sporo
natrudzić. Zapewne zginęło tutaj wielu ludzi i należy postawić sobie pytanie –
w imię czego? Granic, które sami sobie wymyśliliśmy?
Hmm, zastanawiam się również nad tym o ile krótsza byłaby
moja wędrówka według granic z międzywojnia.
Wchodzę do Dębek, ale niezbyt długo w nich przybywam. Szybka
śniadanio-obiado-kolacja i dalej w drogę do Karwi (8km). Dzisiaj unikam plaży,
wczoraj cały dzień na niej spędziłem także dzisiaj robię sobie dzień leśny i
całą drogę pokonuję szlakiem prowadzącym przez las.
Co ciekawe czerwony szlak, który prowadził mnie od
Świnoujścia (a generalnie zaczyna się gdzieś w Portugalii) nagle skręca przez
Dębkami na południe, prowadzi do Żarnowca i… i kończy się. Nikt nie wie
dlaczego. Także międzynarodowy szlak pieszy, który biegnie przez całą Europę
nagle urywa się w Żarnowcu. Może ma to coś wspólnego z planami budowy
elektrowni atomowej? Na przykład – idźcie zobaczyć elektrownię, a jak już
zobaczycie, to napromieniowanie będzie na tyle silne, że dalej to już nie dacie
rady iść. Nie wiem, taki mój domysł. Co ciekawe szlak później jakimś dziwnym
zbiegiem okoliczności się odnajduje na nowo w Rozewiu ale ma już wtedy inny
kolor (bodajże niebieski zamiast czerwonego jakim jest oznaczony przez całą
Europę).
W Karwi również nie zatrzymuję się zbyt długo, bo jak
najszybciej chcę dotrzeć do Jastrzębiej Góry (8km). Jastrzębia Góra jest
bardzo, ale to bardzo urokliwa. Zupełnie inna od wszystkich miejscowości
mijanych wcześniej. Na pewno jest to spowodowane pofałdowaniem terenu, na
którym się znajduje. Rzeczywiście człon „góra” nie wziął się z niczego. Chodząc
po tym mieście namęczymy się sporo, bo uliczki prowadzą to w górę to w dół.
Niejedno górskie miasteczko w Tatrach jest mniej pofalowane.
W Jastrzębiej Górze znajduje się najdalej na północ
wysunięty kraniec Polski (kiedyś był za taki uważany przylądek Rozewie),
malowniczy Lisi Jar, którego głębokość wynosi około 50m i jest porośnięty 100letnim
lasem, a u którego wejścia stoi obelisk upamiętniający powrót Zygmunta III z
nieudanej wyprawy do Szwecji (oczywiście oryginalny obelisk ukradli Niemcy w
czasie wojny i ani myślą zwrócić). Bardzo mi się tutaj podoba, gdyby nie było
tak daleko z Poznania, to byłbym częstym bywalcem tego miejsca. Rozczarowało
mnie jedynie to w jaki sposób eksponowany jest najdalszy północny punkt Polski.
Stoi kamień, dookoła ławeczki, deptak – w porządku, ale widoku na morze to za
bardzo nie ma. Dzikie krzaki, brak punktu widokowego (a przecież znajdujemy się
na wysokim na pewnie 80m kliwie!). Rozczarowujące.
Minus mojego zachwytu nad Jastrzębią Górą to czas, który tam
spędziłem. Nie bez wpływu są też kilometry jakie po pagórkowatym terenie
zrobiłem w samej miejscowości. Czuję się zmęczony, a przecież dzisiaj miałem
kończyć we Władysławowie. Do Władysławowa zostało mi około 9km, dużo. Po drodze jest jeszcze Rozewie i Chłapowo,
więc idę, dojdę gdzie będę w stanie i poszukam noclegu.
Na szczęście droga z Jastrzębiej Góry biegnie prawie w
całości z górki, więc moje tempo jest naprawdę dobre. I po raz kolejny
zachwycam się kijkami, pomimo bolących stawów i mięśni jestem w stanie
utrzymywać bardzo dobry rytm, wyprzedzam absolutnie wszystkich spacerowiczów.
Niesamowite, że ja potrafię tak szybko chodzić. Dochodzę do Chłapowa. Według
mojej rozpiski do Władysławowa są jeszcze 2km. Niby niedużo, jakieś 15 minut
drogi. Ale nauczony, że moja rozpiska często myli się o 3-4km w szacowaniu
odległości postanawiam odpuścić. Jest 19, także czas poszukać miejsca do
spania. Zaskakująco szybko idzie. Co prawda po raz kolejny to 40zł, ale pokój 3
osobowy z własną łazienką – super.
Planu nie udało się zrealizować, miałem dzisiaj zasypiać u
wejścia na półwysep, a jestem niewiadomo jak daleko od Władysławowa. Już wiem,
że prawdopodobnie zamiast jutro zakończyć swój marsz będę potrzebować dwóch
dni. W gruncie rzeczy jestem szczęśliwy, że jutro to jeszcze się nie skończy.
Czekając na koniec (?):
Słupek starej granicy
I stare przejście graniczne
Polskie wyczucie smaku - fontanna, pomnik rybaka, schludny deptak i toi toi na samym środku. Karwia albo Dębki.
Ujście Czarnej Wdy w Karwi
Dalej na północ już się nie da w Polsce
Mimo wszystko rozczarowujący widok. Zza płotu w krzakach.
Dzień trzynasty, według jednej z rozpisek, z których
korzystam (klik) jestem już po terminie. Całość powinna mi zająć 12 dni. Ja
jednak planując ten marsz ustaliłem sobie dzienny limit kilometrów trochę
łagodniej (założyłem sobie przejść dziennie około 20km, natomiast rozpiska
sugerowała przejście około 30-35 km). Jednak w ciągu ostatnich dni poczułem się
mocny. Nic mnie specjalnie nie boli, pogoda dopisuje i szczerze mówiąc odczuwam
małą monotonię. Dwa tygodnie nad morzem – długo. Może jeśli miałbym inne
założenie – zatrzymywać się w ciekawych miejscach na dłużej monotonia przyszłaby
później. Ja jednak czuję małą presję – że trzeba dzisiaj przejść tyle i tyle i
nie ma zmiłuj. Postanawiam więc od dnia dzisiejszego przyspieszyć i starać się
iść według rozpiski dwunastodniowej. W związku z tym czeka mnie dzisiaj
najdłuższy odcinek od początku – około 35 kilometrowy.Jeżeli uda się utrzymać to tempo, to cel
osiągnę za 3 dni (łącznie z dzisiejszym) – miła perspektywa. Według tego, co ja
sobie założyłem to jeszcze powinienem iść 5 dni. Czyli pewnie skończy się na 4
dniach.
Wyjść z Łeby można na kilka sposobów – wychodzą 2 szlaki,
ścieżka rowerowa, las, a także standardowo – można iść plażą. Plaża jest
zachwalana, więc na nią się decyduję. Rzeczywiście ubita, twarda, praktycznie
brak sypiącego się piasku, a buty zagłębiają się zaledwie na kilka milimetrów –
idealna do chodzenia. Wiatr też pomaga, wieje bardzo silnie, ale w plecy, pcha.
Jestem skupiony na drodze, jedyną atrakcją tego dnia jest
kolejna z mijanych latarń, tym razem to latarnia Stilo. Jem przy niej
mój standardowy posiłek w postaci żurku i dalej w drogę na wschód. Plażą dalej
idzie się bardzo szybko i wygodnie.
Pusto, bardzo pusto. Jeden z bardziej opuszczonych rejonów
naszego wybrzeża, właściwie nie spotykam ludzi przez cały dzień. Tylko wiatr i
piasek. Podoba mi się. Na wysokości Lubiatowa (25km od Łeby) mam chwilę
zawahania czy iść dalej. Krótka analiza zapasów, nóg i sił – idę dalej do
Białogóry (10km). Nie bez znaczenia jest również to, że prawdopodobnie
bezproblemowo znajdę tam nocleg (rozpiska o nim wspomina, że gospodarze jednego
z domów bardzo chętnie witają wszystkich wędrowców), o co w Lubiatowie może być
trudno.
Idę więc do Białogóry. Zbliżając się do miasta czuję ból w
stawach, pierwszy raz od 2 tygodni, czyli jednak 30 kilometrów jednego dnia to
dla mnie dosyć dużo. Jestem bardzo pozytywnie za to zaskoczony formą moich stóp
(po raz kolejny buty zbierają pochwały), jeszcze tylko gdybym nie musiał co pół
godziny wysypywać kilograma piasku z każdego z butów (wiatr skutecznie piasek nawiewa mi we wszystkie otwory).
Do Białogóry wchodzi się długą promenadą biegnącą od plaży,
miasto jest kawałek od morza oddalone. Sprawdzam w notatkach adres noclegu –
łatwo trafie, pierwsza ulica, na którą wychodzę, to właśnie ta szukana. Jeszcze
tylko znaleźć numer, jest. Rzeczywiście z noclegiem nie ma problemu. Pan tylko
pyta córkę (która chyba prowadzi cały ten biznes) czy, tutaj cytat,: „chcesz
Pana na noc?”. Córka chce, bardzo mi to schlebia. Dostaję do dyspozycji czteroosobowy
pokój z balkonem, kaloryferem (w nocy nawet grzał więc pranie spokojnie zdążyło
się wysuszyć) i telewizją. 40zł. Jestem wykończony, jednak 10km więcej na dzień
robi różnicę, ale mam nadzieję, że do jutra stawy się zregenerują i będę mógł
dalej realizować swój plan ukończenia marszu w 15 dni.
Bo trochę wtedy poczułem się samotny:
Pierwszy z dwóch nakręconych filmów: wiatr, piasek i samotność. Trochę pokazuje to, co widziałem przez kilka dni samotnego spaceru. Fajno i straszno zarazem:
30km prawie bezludnej plaży
Na wysokości Lubiatowa pojawiają się pojedynczy wczasowicze
Pierwsza tak wczesna pobudka, jest 6 rano. Dzisiaj czeka
mnie przez niektórych określany za najpiękniejszy odcinek wybrzeża. Będę
przechodził zarówno przez wydmy Czołpińskie jak i Łąckie. Te drugie widziałem
już kilka lat temu, więc jakieś wyobrażenie mam, z resztą będę na nich w tym
roku raz jeszcze za parę tygodni, więc w miarę możliwości teren ominę. Za to
wydmy Czołpińskie są zagadką.
Po spakowaniu się spotkała mnie miła niespodzianka – klakson
samochodu – przyjechała obwoźna piekarnia. Jestem uratowany, nie umrę z głodu i
wycieńczenia pod piachami. Po zakupie odpowiedniej ilości wszelkiego rodzaju
jagodzianek i innych drożdżówek można ruszać.
Najpierw około 5km asfaltem do wejścia na teren parku. Tam
na przemian – leśnymi dróżkami, trochę piachem i od pewnego momentu wybudowanym
pomostem, który jakby unosił się nad powierzchnią (pewnie ma za zadanie
ochronić wszelakie roślinki od podeptania.
Jest parę minut po siódmej, przy wejściu na wydmy wita mnie
chyba leśniczy. Mówi, że bywa tu często i czeka na pierwszego turystę. Dzisiaj
ten zaszczyt spotkał mnie. Kolejna z krótkich rozmów (widać, że pan często
spotyka wędrowców z podobnym celem do mojego), dostaję radę, że morze wyrzuciło
dużo swojej zawartości na plażę po nocy i że warto rozejrzeć się za bursztynem.
Niestety – ja rozpoznać bursztynu w mazi osadów, wodorostów, kamieni i resztek
sieci nie potrafię, także nie wzbogaciłem się podczas mojej wyprawy.
Wydmy Czołpińskie – sporo się człowiek musi namęczyć żeby je
przejść, tym bardziej obciążony sporym plecakiem. Robią wrażenie. Trochę
bardziej porośnięte niż te z Łeby, ale ma to swój urok. Jestem na nich sam i to
też nie jest bez znaczenia. Wspomnienia z Łeby z przed kilku lat: 800 osób na
metr kwadratowy, każdy z aparatem, piszczącym dzieckiem i lodem. Psuje efekt. A
teraz pustka i przyroda. Ładne miejsce.
Po przejściu około 1-2km przez wydmy jestem okropnie
spocony i wodę pochłaniam niczym afrykańskie dziecko. Dają w kość podejścia i
zejścia w piachu po kostki. Ale widzę już morze, jeszcze tylko jedna górka i
zacznie się płaski 15km spacer do wydm Łąckich. Pogoda umiarkowana, chmury się
zbierają, ale chyba padać nie będzie. Problemem jest dość chłodny wiatr, ale
wieje w plecy więc trochę pomaga. Plaża płaska jak stół i dość twarda także
idzie się szybko. Takie plaże uwielbiam – bez ludzi, czysto, bez reklam, tylko
odpoczywać. Ale nie czas na odpoczynek, trzeba iść.
Po około 2h już widzę gromadki ludzi człapiących to w jedną,
to w drugą stronę – od wydm do morza. Znak, że jestem już blisko. Podobno na
tych wydmach tłum jest zawsze – zima, lato, 7 rano jak i 22 wieczorem, w
deszcz i słońce. Daję sobie spokój, nie skręcam na wydmy tylko idę dalej w
stronę Łeby.
Po kilku kilometrach jest skręt z plaży do wyrzutni
rakietowych z czasów drugiej wojny światowej, więc zmęczony wiatrem skręcam i
dalszą drogę pokonam lasem. W lesie droga to ułożone jeszcze przez Niemców
płyty, które prowadzą właśnie od wyrzutni aż do Rąbki (mała wieś 4km przez
Łebą). I zawsze mnie dziwi, że takie niby byle jak ułożone płyty, zbudowane
pewnie przez niewykwalifikowanych robotników, po których jeździły czołgi (po płytach, nie robornikach, chociaż kto wie...),
ciężkie samochody i inne stoją i są praktycznie niezniszczone, a nasze
autostrady za 100mln zł za kilometr po dwóch latach są do remontu…
Jeszcze tylko uważać na wszędobylskie meleksy, które nieustannie
wożą turystów to w jedną i drugą i można opuścić park. Tutaj wtrącona
obserwacja z pobytu w Łebie po kilku tygodniach od marszu: wstęp do parku i
ceny na wszelkie atrakcje są absurdalne. Za samo wejście do parku (czyli
wchodzę w las, może nawet nie chcę obejrzeć wydm, bo do nich trzeba 40 minut
szybkim tempem iść) płacę 8zł (oczywiście, że bilety ulgowe dla studentów są,
wielkimi literami, tylko że dla nikogo doktorant to student już nie jest –
kolejny bój przegrany). Następnie dojazd meleksem w jedną stronę (dla mnie
bezsensowny pomysł, ale jakbym miał 3 letnie dziecko pewnie byłbym do tego
zmuszony) 20zł do wyrzutni, 30zł do wydm. Zwiedzenie wyrzutni rakietowych
(podobno mało atrakcyjne) kolejne 16zł. Plus zakup np. wody po drodze
(3zł za wodę 0.5l). Razem robi się wydatek (przy założeniu drogi meleksem w
jedną i drugą stronę) około 87zł (dla jednej osoby!!!). 87zł za zobaczenie góry
piachu w lesie. Chyba dużo. Jeszcze jeśli mieszkamy w Łebie i nie chcemy jechać
swoim samochodem (nie wiem ile kosztuje parking przy wstępie do parku) do wydm
to mamy możliwość: wypożyczenia roweru (20zł za dzień, 10zł za godzinę),
dojazdu meleksem (20zł). Oczywiście można obejść wszystkie opłaty – iść z Łeby
plażą w stronę zachodnią, wejść do lasu na wysokości wyrzutni z zapasem wody –
wtedy omijamy wszystkie opłaty.
Droga z Rabki do Łeby biegnie ścieżką rowerową (szlak idzie
do niej równolegle drogą, tak jakby nie można było udostępnić ścieżki rowerowej
również pieszym), przez las – idzie się przyjemnie.
Jestem w Łebie, na mapie zaznaczone są dwa schroniska, więc
mam nadzieję że problemu z noclegiem nie będzie. Jedno schronisko po stronie
wschodniej miasta, drugie po zachodniej. W pierwszym nie ma miejsc, drugie
okazuje się nieczynne od 3 lat. No cóż, przynajmniej już przeszedłem przez całą
Łebę. Szukam dalej. Stara, drewniana brama, odrapany szyld, zaniedbane podwórko
– oho, chyba znalazłem idealne miejsce. Rzeczywiście, po kilku minutach rozmowy
i standardowym – aha, to ja jeszcze poszukam w okolicy, może będzie coś taniej –
następuje dogadanie się co do ceny i mam pokój na kolejną noc (40zł).
Okazuje się, że akurat mam szczęście (?), bo tego dnia ma do
Łeby przypłynąć niejaki Bronisław Komorowski, znany tu i ówdzie jako prezydent.
Z godziny na godzinę (wszedłem do miasta około 14) robi się coraz tłoczniej,
pojawiają się coraz to ładniejsze i rzadsze samochody z coraz bardziej
przyciemnionymi szybami i coraz bardziej pozbawionymi szyi mężczyznami w
czarnych okularach i słuchawkach w uszach. Nie wiedziałem, że mamy tylu ludzi
zatrudnionych w ochronie. Później dowiedziałem się, że dnia poprzedniego przed
wizytą w Łebie zdarzył się incydent z jajkiem na Ukrainie, więc może dlatego
ochrona była taka, a nie inna. Rzeczywiście prezydent przypłynął (spóźniony o
1.5h), 3 zdania zamienił, dał się obcałować kobietom i tyle go widzieli.
Ja jeszcze oglądam zachód słońca, deptak z odciśniętymi
dłońmi wszystkich polskich prezydentów (jest nawet Jaruzelski, czym byłem
bardzo pozytywnie zaskoczony, że o nim nie zapomnieli) i wracam do pokoju spać.
Pomału zaczynam odczuwać, że koniec jest coraz bliżej i
właściwie już tylko kilka dni dzieli mnie od wejścia na półwysep. Radość ale
jednocześnie pojawiają się myśli – i co potem?
O wznoszeniu się... ponad innych, ponad marzenia, ponad siebie. Ładne:
Wydmy Czołpińskie
Plażowa droga do Łeby
Prezydenckie dłonie w Łebie
Wielkie sprzątanie i malowanie trawy na zielono przed wizytą prezydenta
Dzisiejszy dzień będzie pierwszym kiedy ani na chwilę nie
zobaczę morza. Spacer morzem bez morza, co zrobić. Oczywiście możliwe jest przejście
tego odcinka plażą, ale niestety ten fragment (od Rowów do Łeby) jest
pozbawiony miejscowości przyklejonych do wybrzeża (około 38km). Trudno byłoby
mi targać na plecach zapas jedzenia na cały dzień. Z resztą droga, którą pójdę
ma być dosyć ciekawa. Prowadzi przez Słowiński Park Narodowy, a także odwiedza
Czołpino (kolejna latarnia morska). Minusem jest to, że prowadzi właśnie dość
daleko od plaży.
Plan jest taki: przejść przez park i w zależności od stopnia
zmęczenia odbić do Smołdzińskiego lasu (który jest położony jeszcze bardziej na
południe niż biegnie szlak) na nocleg lub iść dalej na wschód do Czołpina i tam
spędzić noc.
Niemiłą niespodzianką jest opłata za wejście do parku,
jednak są to tylko 2zł. Taką cenę jeszcze jestem w stanie przyjąć, chociaż to
tylko kawał lasu jakich hektary w Polsce, no ale może jest coś o czym nie
wiem. Marsz przez las jest błyskawiczny,
sam jestem zaskoczony swoim tempem. Mijam po drodze trzy jeziora: Gardno,
Dołgie Małe i Duże. Na każdym z jezior zbudowany jest efektowny pomost, z
którego mamy pełny obraz jeziora. Podobno zachwycający (tak wmawiają mi tablice
i przewodniki), ja nie widzę w tym niczego niezwykłego. Wydaje mi się, że
jeziora z pojezierza wielkopolskiego są równie o ile nie bardziej atrakcyjne.
Ale pomysł z pomostami bardzo dobry. Po drodze mijam mnóstwo rowerzystów, wycieczek, biegaczy i
kilku kijkowców.
Niestety pogoda się psuje. Wiatr przybrał na sile (skoro jest
odczuwalny w lesie, to musi naprawdę mocno wiać), a chmury robią się coraz
bardziej czarne. Na każdym postoju muszę się ubierać w polar, bo marznę, za to
w czasie marszu pocę się strasznie. Męczy mnie ciągłe chowanie i wyciąganie
rzeczy z plecaka. Od początku marszu czekam na moment kiedy przez przypadek
kogoś uderzę plecakiem podczas zakładania, bo czynię to z prawdziwym rozmachem.
Park się kończy, wychodzę na betonową drogę – no to idźmy do
Czołpina, jest jeszcze w miarę wcześnie, zmęczenie też nie za bardzo doskwiera.
Po około 20 minutach dochodzę do drogowskazów kierujących pod latarnię: do
latarni 1km. To idę, później na pewno nie będzie mi się chciało cofnąć. 1km,
tylko nikt nie zaznaczył, że pod sporą górę. Po wspinaczce widok rzeczywiście
jest imponujący. Samo Czołpino i Smołdziński Las znajdują się w pewnego rodzaju
niecce pomiędzy dwoma sporymi górkami. Jeszcze tylko krótka rozmowa z panią,
która prosi o zrobienie zdjęcia (pani mieszka tutaj od 5 lat, a jeszcze nie
miała czasu odwiedzić latarni – ja mieszkając przez 25 lat w Poznaniu pierwszy
raz na Malcie byłem po 18 latach. Coś w tym jest).
Ruszam w kierunku Czołpina. Widziałem na mapie, że to dosyć
skromna miejscowość, mam nadzieję, że ktoś pokoje udostępnia. Jest nadzieja,
mijam jakiś budynek – chwała Bogu. Dochodzę do parkingu i pytam panią na
stróżówce, która prawie dławi się drożdżówką:
- do Czołpina to w którą stronę najbliżej?
- tutaj jest Czołpino
- aha, ale mam na myśli do jakiś zabudowań, szukam noclegu
- tutaj jest Czołpino
- rozumiem, ale szukam noclegu
- chyba pan nie rozumie – Czołpino to ten parking i
latarnia. Nic więcej nie ma.
- aaaaha…
Czyli mam dwie możliwości: ruszyć do Łeby (25km plażą), lub
cofnąć się i odbić do Smołdzińskiego Lasu. Tym razem mój demon: „nie cofnę się!”
daje za wygraną. Więc wracam, mijam latarnię, wracam do rozdroża i kieruję się
do wioski. Spacer trwa nadspodziewanie długo, bo idę około 40 minut (czyli
pewnie blisko 6km na południe trzeba było odbić). Zaczynają się zabudowania.
Melduję się w polecanym przez innych spacerowiczów lokum, rzeczywiście – godne polecenia,
pani przemiła (jaka miła odmiana po niektórych bucach z Rowów i Pobierowa),
pomimo, że ma już wszystko zarezerwowane, to ustalamy, że w związku z tym że
nowy wczasowicz przyjeżdża dopiero jutro o 10, to mogę spać w tym pokoju i mam
czas do 8 na opuszczenie (niczego innego nie potrzebuję), cena 30zł.
Jeszcze pozostaje kwestia zakupów. Jutro czeka mnie długi marsz
plażą do Łeby, więc muszę obkupić się na dzisiejszą obiado-kolację, jutrzejsze
śniadanie i przekąski w drodze do Łeby. I tutaj jest problem, do najbliższego
sklepu (bo okazuje się, że ta kwatera jest bardzo daleko od centrum
miejscowości) jest około 50 minut drogi. Trudno, idę. Gorzej, że w sklepie nie
ma praktycznie nic. Brak chleba, bułek, wędlin, kiełbas. Wszystko co jest
zapychające i sycące w tym sklepie nie istnieje. Sprzedawczyni, wyraźnie
przejęta moim losem, że umrę skomląc o kawałek chleba, wyszukuje jakiś stary
rogalik 7days. Dobre i to. Poza tym kupuję 2 wafelki i jogurt. Skromny to
będzie posiłek, trudno, czytałem, że człowiek bez jedzenia wytrzyma około 14
dni, ja muszę tylko jeden.
Po powrocie spotykam w kwaterze innych wypoczywających
(konstrukcja domu jest następująca: całe piętro udostępnione jest wczasowiczom,
znajduje się tam kuchnia, wejścia do łazienek i pokoi jak również coś w rodzaju
wspólnego salonu z kanapami i telewizją), zagadują. ‘Uwielbiam’ takich ludzi.
Pan lekko po 50, z Radomia (w niektórych kręgach podobno to coś znaczy),
przyjechał z rodziną na 2 tygodnie na wakacje. I rozpoczyna się litania:
że bieda,
że tutaj ludzie zostali bez perspektyw,
że PGR był ekstra,
że wszyscy mieli pracę,
że mieli co jeść, a teraz co? Bida panie.
Co z tego, że ziemia tania jak barszcz, co tutaj można
robić, z czego się utrzymać?
Delikatnie podsuwam pomysł, że może warto tutaj zamieszkać
na emeryturze, albo jak ma się odłożone oszczędności, bo morze, cisza, ładna
okolica...
Na emeryturze?!
Oszczędności?!!!
Chłopie, jakie oszczędności? Jak w tym kraju można
oszczędzać? Z czego? Panie, ja haruję na dwóch etatach i nic państwo mi nie
chce dać (bardzo lubię teksty o dawaniu przez państwo), nic k…! 20 lat. Za
komuny, to tak, wtedy to wszystko można było załatwiać (no tak – załatwić), z
niczym nie było problemu, a teraz bida z nędzą.
W tym momencie jestem już wyłączony z rozmowy. Właściwie
trudno to nazwać rozmową, z monologu. Tacy ludzie i tak nikogo nie słuchają. W
związku z czym żegnam się z panem próbując wcisnąć się pomiędzy „gnoja Tuska” i
„rozkradli”. Dobranoc.
Jem jeszcze jogurt i kryzysowe sucharki, które też są moim
nieodłącznym towarzyszem każdego wyjazdu. Nie myślałem, że kiedyś będę musiał z
nich skorzystać. Dobrze, będzie lżej. Czas spać, jutro trudny dzień.
___________
Jedna z ulubionych wyjazdowych piosenek, chyba dlatego, że tekst jest dość... niecodzienny i dużo przesłuchań minęło zanim nauczyłem się go na pamięć (czyt. piosenka się znudziła). No i jakoś z panem z Radomia mi się od tamtej pory kojarzy: